sobota, 31 października 2009

Hammerfall - Crimson Thunder (2002)


Dwa lata później po bardzo dobrym "Renegade" ukazał się kolejny album tej szwedzkiej grupy.
Muzycy nie skorzystali tym razem z usług autora poprzednich okładek Marschalla i moim zdaniem zrobili błąd bo okładka do "Crimson Thunder" zapoczątkowała erę komiksowych, dziecinnych okładek z rycerzykami w roli głównej.
Więc od strony wizualnej już lekki zgrzyt...
Co do muzyki to ta również się zmieniła, brzmienie znacznie potężniejsze, mięsiste gitary i wszystko elegancko słyszalne.
Nie ma śladu po surowości poprzednich wydawnictw.
"Crimson Thunder" jest również niestety słabszą płytą od poprzednika, pojawiły się już pierwsze oznaki zadyszki a to wcale nie cieszy.
Mimo tego na płycie znalazły się takie killery jak "Riders Of The Storm", "At The Edge Of Honour", "Crimson Thunder" czy przepiękny instrumentalny "In Memoriam" zadedykowany zmarłemu na raka Chuckowi Schuldinerowi.
Jest też na płycie jeden cover, tym razem "Angel Of Mercy" zespołu Chastain i wypadł on przyzwoicie. Pozostałe utwory już tak nie chwytają.
Ogólnie jest to wg mnie ostatnia naprawdę dobra i warta uwagi płyta tego zespołu.

piątek, 30 października 2009

Satyricon - Rebel Extravaganza (1999)



Po niebywałym sukcesie jaki osiągnął po wydaniu "Nemesis Divina" Satyricon postanowił 3 lata później wydać kolejną płytę.
Fanów zelektryzowała z pewnością wiadomość, że Satyr ściął włosy i muzyka poczęła zmieniać nieco oblicze o czym świadczyły już wcześniej wydane EP-ki.
O ile do wyglądu fizycznego w zasadzie tylko idioci (w tym przypadku faceci) się mogą czepiać, bądź laski (ale to akurat jest zrozumiałe) to zmiana muzyki już nie wszystkich cieszyła.
Zespół wcześniej znany z pogańskiego black metalu wyruszył w bardziej eksperymentalne, zalatujące niekiedy industrialem rejony.
Oczywiście nadal jest to black metal, ale bardziej mroczny, brudny, odhumanizowany, ZŁY.
Nie ma klawiszowych ozdobników i melodyjnych folkowych wstawek, elektronika została użyta w inny sposób, layout do nowej płyty również jest w innym klimacie.
Na początku byłem niepocieszony, lecz później z czasem zacząłem się przekonywać do nowego oblicza zespołu i doszedłem do wniosku, że nie należy się ograniczać, upierać i twierdzić, że tak jak na 3 poprzednich płytach powinni grać do końca życia.
Należy spojrzeć na tą płytę z innej strony, dać jej szanse i naprawdę ona się odwdzięczy.
Na płycie nie brakuje ostrych numerów jak "Tied In Bronze Chains", "Filthgrinder", "Havoc Vulture" (gdzie to oprócz "Prime Evil Renneissance" występuje gościnnie Fenriz).
Również totalna nawałnica blastów i kobiecy śpiew w zamykającym płytę "The Scorn Torrent" robi wrażenie.
Jedyne co mi się nie podoba to wstawki między utworami, ale to już sprawa indywidualna, ja nie przepadam za elektroniką w tej postaci.
Ogólnie to warto znać, nie należy olewać płyt nagranych po "Nemesis Divina" i mówić, że Satyricon się skończył na tej płycie.
Choć owszem liczę się z tym, że nie wszyscy muszą to zaakceptować.
Okładka jak dla mnie chujowa.

Emperor - Prometheus: The Discipline Of Fire And Demise (2001)



Kolejny album i kolejny krok w przód Ihsahna, Tryma i Samotha.
Panowie nie zamierzali stać w miejscu, zjadać ogon lub czynić inne podobne rzeczy, poszli bardziej do przodu i pokazali, że również w awangardowym podejściu do grania black metalu mają do powiedzenia kilka słów.
Otóż następca dobrze przyjętej i ciekawej "IX Equilibrium" mianowicie "Prometheus: The Discipline Of Fire And Demise" jest najczyściej, najselektywniej wyprodukowaną płytą Emperor.
W sferze wokalnej w zasadzie nie ma większych zmian bo nadal wokal Ihsahna jest bardzo zróżnicowany, poprzez wroni skrzek, czyste epickie wokale, szepty i melorecytacje...
Pojawiają się o klasę lepsze orkiestracje, smyczki (otwieracz), trąby ("In The Wordless Chamber" o ile dobrze pamiętam) i inne smaki.
Oczywiście tam gdzie trzeba to zespół łoi aż miło, pojawiają się oprócz spokojniejszych motywów, ciężkie i brutalne riffy, solówki gitarowe.
Wszystkie w zasadzie utwory stoją na wysokim poziomie i jedynie "Grey" jakoś tak mi odstaje na minus od reszty. W sferze lirycznej jest bardzo ciekawie, teksty są zawiłe, filozoficzne i posiadają pewnie drugie dno, którego słuchacz już sam musi się domyślić.
Szkoda jedynie, że to była ostatnia płyta Emperor i zespół potem zawiesił działalność.

Dark Tranquillity - Fiction (2007)


Kolejny album nie różnił się brzmieniowo zbyt wiele od poprzednika, różnił się za to nieco w podejściu do muzyki.
Na "Fiction" niema zbyt wielu wkurzających mnie niestety wstawek elektronicznych i całe szczęscie dla tego albumu.
Tym razem elektronika jest dawkowana z umiarem i wyszło to temu albumowi na dobre.
Powrócił również czysty wokal Mikaela Stanne, co prawda w niewielu momentach ale to dobrze.
Płyta nabrała przez to nieco świeżości w stosunku do poprzednich albumów.
Takim momentem jest świetny zajeżdżający gotykiem "Misery's Crown".
W ostatnim utworze "The Mundane And The Magic" mamy nawet kobiecy śpiew, jak za starych dobrych czasów.
Nie brakuje też szybkich utworów jak "Focus Shift" oraz "Terminus" oraz świetnego utrzymanego raczej w średnim tempie "Icipher". I te utwory uważam za najlepsze na tym albumie.
Jest on bardziej zróżnicowany niż dwa poprzednie albumy i moim zdaniem chyba jest minimalnie od nich lepszy.
Można powiedzieć, że jest to próba przeniesienia starego stylu z wpływami "The Mind's I" oraz "Projector" w nowsze czasy.

czwartek, 29 października 2009

Bathory - The Return...... (1985)


Quorthon z kolegami wcale nie próżnowali i przygotowali kolejny materiał na drugą już płytę.
Ich powrót był skierowaniem się w bardziej ekstremalne rejony niż na debiucie.
Wokal na tymże wydawnictwie jest już bardziej jadowity i całość brzmi już zdecydowanie bliżej temu co dziś nazywamy black metalem.
Perkusja wystukuje już mniej rock and rollowe a bardziej transowe rytmy, gitary dosłownie piłują oraz nad całością unosi się niebywała atmosfera zła.
Więc jak widać wyraźny krok w przód ale czy materiał jest dobry?
Tutaj nie wszyscy się muszą ze mną zgadzać... Mnie osobiście się ta płyta mniej podoba niż debiut.
Ale podobnie jak to mam z przypadkiem At The Gates, że płyty przecierające szlaki, wytyczające nowe trendy niekoniecznie muszą być jakieś mega zajebiste.
Ważne by były nowatorskie i tak w przypadku Bathory właśnie jest.

Hexenhaus - The Edge Of Eternity (1990)


"Księżycowa Sonata" Ludwika Van Beethovena... Od tych dźwięków zaczyna się drugi w kolejności album szwedzkich thrasherów z Hexenhaus.
Po klasycznym intro zaczyna się już właściwa część płyty, brzmienie na pewno uległo zmianie i stało się bardziej selektywne i metaliczne.
Zaszła również zmiana na pozycji wokalisty, nowym śpiewakiem został Tommy Agrippa i jest to śpiewak lepszy technicznie od Nicka Johanssona, który śpiewał na poprzedniej płycie, ale to nie koniecznie oznacza, że jego barwa mi całkowicie odpowiada.
Po prostu ani ziębi ani grzeje.
Muzyka stała się bardziej połamana i techniczna i można powiedzieć już, że tutaj mamy do czynienia z techno thrashowym graniem.
Do moich faworytów zaliczam "Home Sweet Home (Ward Sweet Ward)", "The House of Lies", "Prime Evil" oraz najlepszy kawałek na płycie "The Eternal Nightmare".
Partie solowe są znakomite i dosyć często spotykamy się ze "śpiewającymi" gitarami, najlepsze popisy chyba są w "The House of Lies", zaś w wspomnianym przeze mnie "wiecznym koszmarze" podczas zwrotek mordujące riffy i ultra chwytliwy refren.
Najbardziej rozbudowany na płycie "At The Edge of Eternity" niestety nie przekonywujący mnie.
W sumie tak sobie myślę, czy to nie jest ich najlepsze wydawnictwo.

piątek, 16 października 2009

Heavy Load - Full Speed At High Level (1978)


Na początek powiem, że Heavy Load jest zespołem bardzo zasłużonym jeśli chodzi o szwedzki metal i jest jednym z lepszych zespołów metalowych działających w latach 80-tych.
Debiutancka płyta ujrzała światło dzienne w 1978 roku i zawierała materiał oryginalny i ponadczasowy.
Dlaczego? Święta trójca epickiego heavy metalu czyli Manowar, Manilla Road i Cirith Ungol swoje pierwsze płyty wydali w latach 80-tych zaś Heavy Load nagrał płytę z taką muzyką w 1978 roku!
Wprawdzie słychać tu i ówdzie wyraźne inspiracje Judas Priest z tamtego okresu, brzmienie nawet podobne do tego chociażby jakie było na "Stained Class", Wahlquist w pewnych miejscach wyraźnie "jedzie" pod Halforda, ale mimo tego obcujemy tutaj z czymś nowym.
Podobnie więc jak Judasi, Heavy Load nie zamierzało iść utartymi ścieżkami a chcieli stworzyć coś nowego.
Brzmieniu jak już więc wiadomo nie można nic zarzucić, ciekawie brzmi też bas, wokalnie niestety Walhquist nie wypada nader przekonywująco bo zdarza mu się zafałszować, ale ogólnie idzie to znieść, bo czasem też udowadnia, że potrafi solidnie zaśpiewać.
Po prostu jego wokal jest tutaj nieco nierówny.
Mamy rozbudowane, bogate w solowe popisy i riffy kompozycje z najdłuższym na płycie 11-sto minutowym "Storm", zdarzają się też zwyczajne heavy rockersy jak "Rock And Roll Freak" czy utwór tytułowy. Podsumowując płyta w pewnych kręgach kultowa, dla fanów epickiego grania rzecz warta obczajenia, chociażby ze względów historycznych.

Hammerfall - Renegade (2000)


Na trzeciej płycie tego zespołu ustabilizował się już skład z Johanssonem na bębnach i Magnusem Rosenem na basidle.
Płyta również została nagrana nie przez byle kogo a przez producenta, który pomagał w sukcesie takim zespołom jak np. Metallica czyli Michaela Wagenera.
W brzmieniu rewolucji jakiej prze mega zajebistej nie ma ale i tak uważam, że płyta jest dobrze wyprodukowana.
Brzmi tak jak powinna brzmieć klasyczna heavy metalowa płyta z drugiej połowy lat 80tych, choć nagrana została przynajmniej dekadę później.
Co do samych kompozycji to utwory są nadal na bardzo wysokim jak na ten zespół poziomie i choć ameryki panowie nie odkrywają to słucha się płyty przyjemnie.
No oczywiście jeśli ktoś nie ma problemu z przyswojeniem wokalu Cansa.
Ja akurat z tym większych problemów nie mam więc spoko.
Teksty poruszają już standardowe dla tego zespołu tematy, męskie chóry rycerzy nadal powodują ciary na plerach u słuchacza wielbiącego takie klimaty, partie solowe również robią wrażenie.
Nie ma też zbytniego słodzenia, no może wyjątkiem jest bardzo nieudana ballada "Always Will Be" gdzie to mamy do czynienia z ckliwym "nananana".
Ale jakby wywalić ten nędzny utwór to było by git.
Dla mnie to chyba jednak najlepsza płyta tego zespołu.

Satyricon - Nemesis Divina (1996)



O tej płycie zwykło się mawiać jako "kamień milowy black metalu", "najlepsza płyta Satyricon", "ostatnia płyta Satyricon" itp. ale i też "black metalowe pitu pitu", "leśne pitolenie Satyra i spółki".
Gdzie jest prawda? Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, zapewne pośrodku.
Jak dla mnie to jest to najlepsza płyta Satyricon, zawierająca klimat jaki mi odpowiada, choć też z drugiej strony czy jest sens zestawiać ją i porównywać z późniejszymi wydawnictwami tego zespołu?
Chyba nie tak do końca... Patrząc na rozwój tego zespołu od momentu debiutu, patrząc na tą płytę jako trzeci z kolei album i jakby zwieńczenie trylogii o średniowieczu to należy z pewnością tą płytę docenić i wyróżnić. A jest za co!
Partie gitarowe są zagrane z o wiele lepszą techniką niż miało to miejsce wcześniej, dodające tylko klimatu a nie rozmiękczające reszty klawisze również pasują i brzmią wybornie, wokal Satyra już w pełni wyrobiony choć ten pan jakoś szczególnie aranżacjami na tej płycie nie powala (w sensie, że nie zaczął nagle śpiewać, piszczeć czy jęczeć), jednak jakby patrzeć to wyrobił sobie wówczas swoją charakterystyczną barwę.
Frost na perkusji również spisuje się jak należy.
Pojawiają się też, co akurat nowością już dla nich nie jest, folkowe motywy i bardzo mi się podoba być może i wieśniacka dla niektórych wkładka do płyty z "wieśniackimi zdjęciami".
O ile poprzednia płyta i debiut były bardzo wpływowe dla rozwoju leśnego blacku, viking metalu i innych pogańskich klimatów, to co mam powiedzieć o tej płycie? To jest mus!

Emperor - IX Equilibrium (1999)



Kolejna płyta cesarza i wraz z nią nadeszły kolejne zmiany w muzyce.
Na poprzedniej płycie, nagranej dwa lata wcześniej już pojawiło się sporo nowego.
Tutaj zaś jeśli chodzi o nowe rzeczy to z pewnością jest nim pojawienie się w większej ilości death metalowych motywów i falsetu w stylu Kinga Diamonda w jednym z utworów "The Source of Icon E". Muzyka stała się bardziej techniczna i wyrafinowana, nie zrezygnowano z czystego śpiewu, który wypadł niesamowicie na poprzedniej płycie i przysłużył się do jej sukcesu.
Orkiestracje zagrane też na wyższym poziomie i bardziej selektywnie, Trym na perkusji przechodzi samego siebie, Ihsahn udowadnia również, że gitara akustyczna jest mu nieobcna, szczególnie w zamykającym płytę klimatycznym "Of Blindness and Subsequent Seers".
Strona liryczna przemyślana i tajemnicza, podobnie jak i utrzymana w podobnej co poprzednio konwencji okładka do płyty.
Jeśli chodzi o zmiany personalne to odszedł basista Alver, ale to już jakiś czas temu i partie basu należą do głównodowodzącego Ihsahna. pozostały człon zespołu bez zmian.
Płyta nie tylko dla fanów cesarza ale i też dla ludzi głodnych niecodziennych muzycznych wrażeń.

środa, 14 października 2009

Dark Tranquillity - Character (2005)


Po doskonałym przyjęciu przez fanów i prasę płyty "Damage Done", zespół postanowił pójść za ciosem i w 2005 roku ukazał się kolejny album metaluchów z Goteburga zatytułowany "Character".
Zanim do tego doszło zespół wydał koncertówkę zarejestrowaną na koncercie w moim mieście "Live Damage" na DVD, wydawnictwo retrospektywne oraz EP-kę promującą nowy materiał "Lost To Apathy".
Tak więc okres był pracowity dla tego zespołu.
Wielu fanów podnieconych nowym obliczem zespołu zaprezentowanym na "Damage Done" liczyło na przynajmniej powtórkę z rozrywki na nowej płycie.
Moim zdaniem poziom z poprzedniej płyty został utrzymany na "Character".
Znowu mamy do czynienia ze znakomitymi wokalami Stanne, świetnymi partiami klawiszy oraz prężnymi i energicznymi riffami.
Do moich faworytów zaliczam "Lost to Apathy", "One Thought", "The New Build" i "Through Smudged Lenses".
Jedyną rzeczą, do której się mogę na siłę przyczepić to w zasadzie to, że album moim zdaniem nie różni się praktycznie niczym od poprzednika, co może świadczyć o lekkiej stagnacji.
A to w tym zespole zdarza się po raz pierwszy jak dotąd.

Bathory - Bathory (1984)


Początki tego niezwykle kultowego zespołu dla rozwoju szerokopojętego metalu były dosyć nietypowe. Mianowicie pewien szwedzki nastolatek Tomas Börje Forsberg, będący muzykiem punkowym postanowił z kumplami nagrać coś z większym pierdolnięciem, muzykę bardziej bezkompromisową zarówno muzycznie jak i tekstowo.
W tym celu w wieku 17 lat założył Bathory i przyjął ksywkę Quorthon Seth (znany też był pod innymi pseudonimami).
Muzyka znajdująca się na pierwszym long play'u nagranym w 1984 roku nosi silne znamiona inspiracji brytyjską grupą metalową Venom.
Słyszymy tu podobne nieporadne bicie perkusji, obskurne i szybkie riffy gitarowe oraz niechlujny i przesiąknięty siarą wokal.
Teksty również poruszają piekielne i diabelskie sprawy.
Lecz co ciekawe, sam Quorthon przeczył niejednokrotnie w wywiadach, jako że nie słyszał wcześniej Venom zanim nagrywał ów debiut.
Prawdę znał zapewne on sam i raczej się już tego jaka ona była nie dowiemy.
W każdym razie ta płyta wywołała niemały szum i stała się jednym z kamieni milowych dla rozwoju muzyki metalowej a szczególnie jej podgatunków takich jak black metal czy death metal.
Okładka tejże płyty, z charakterystycznym koziołkiem jest jednym ze znaków rozpoznawczych Bathory. Przynajmniej jeśli chodzi o ten okres zespołu...

wtorek, 13 października 2009

Hexenhaus - A Tribute To Insanity (1988)


Mike Wead to osoba znana fanom duńskiego czy szwedzkiego metalu, grał i gra w bardzo znanych i zasłużonych kapelach dla rozwoju tego gatunku muzycznego.
Wystarczy wspomnieć o takich nazwach jak King Diamond, Mercyful Fate, Candlemass czy właśnie Hexenhaus.
"Dom wiedźmy", bo tak z germańskiego brzmi właściwie nazwa tego zespołu to bardzo ciekawy i niestety nie przez wszystkich doceniany szwedzki zespół, który grał techniczny thrash metal.
Założony został przez Weada w 1987 roku i rok później wydany został debiut "A Tribute To Insanity".
Okładka jest znajoma zapewne fanom Morbid Angel, jednak to Szwedzi użyli jej wcześniej niż ekipa death metalowców z Florydy.
Jest to obraz J. Delville'a "Les Tresors de Satan".
Sama muzyka to tradycyjny thrash metal o technicznym zabarwieniu i obecnych silnych wpływach Mercyful Fate, w warstwie instrumentalnej rzecz jasna.
Tak sobie właśnie myślę i to chyba wokal śpiewającego tutaj Nicka Johanssona, którego Mike Wead znał jeszcze z Manninya Blade mi pasuje najbardziej, ze wszystkich wokalistów tego zespołu.
Co do kompozycji to mamy tutaj i bardziej konkretniejsze w przekazie, świetne "Delirious", "Incubus" czy "Death Walks Among Us" ale i też rozbudowany 10 minutowy "As Darkness Falls" z orientalnymi wstawkami Weada.
Ogólnie to ten debiut bardzo mi się podoba i ludziska, którzy znają Weada z Mercyful Fate bądź King Diamond Band powinni się z ciekawości z tym zapoznać.

poniedziałek, 12 października 2009

Maninnya Blade - Merchants In Metal (1986)


Maninnya Blade to kultowy w pewnych kręgach szwedzki zespół z lat 80tych grający speed metal.
Pozostawili po sobie wprawdzie niewiele bo jedynie jednego długograja "Merchants In Metal" wydanego w 1986 roku.
Słyszymy tu speedującą motorykę, zalatujące miejscami Venom riffy, jak te w "Dance To Evil" na ten przykład, kojarzący się z jednym z kawałków z "Iron Fist" Motorhead riff w "No Pax Romana".
Wokal pana Leifa Erikssona nie powala ale i też nie odstrasza, po prostu jest totalnie przeciętny i nie wybijający się.
Za to gitary wygrywają ciekawe riffy, fajne są też solówki.
Żeby nie było, że płyta to zapierdol od początku do końca to też pojawiają się zwolnienia jak na ten przykład złowrogi "Nosferatu", gdzie to w riffach słychać też skojarzenia z starym Mercyful Fate, mamy też wyciszający, instrumentalny "Voyage To Hades".
Ogólnie płyta przyzwoita, dla ludzi ciekawych co się działo w latach 80tych w Szwecji rzecz konieczna do obadania.

Thunderstone - The Burning (2004)


Dwa lata później po debiucie ukazał się drugi album "The Burning".
Rewolucji w podejściu do grania i w brzmieniu większych nie uświadczymy, jednak jest to już niestety jak dla mnie materiał słabszy niż poprzednio.
Niektórzy ludzie mówią, że niewiele ten album ustępuje debiutowi lecz niestety ja tego nie czuje, albo nie słyszę.
Owszem otwieracz kopie w dupę aż miło lecz potem jakoś tak jest lipnie i mało zachęcająco, bądź też zaledwie poprawnie.
Ma się wrażenie, że formuła została chyba wyczerpana, czas więc było na zmiany a te na szczęście nadeszły wraz z kolejnym albumem.
Bonusy dodane do wersji limitowanej całkiem fajne, mam na myśli "Welcome Home (Sanitarium)" z pianinem zamiast gitary akustycznej, całkiem dobre "Diamond and Rust" i wyborne "Heart of Steel".

King Diamond - Fatal Portrait (1986)


Wkrótce po wydaniu znakomitego "Don't Break The Oath" duński zespół Mercyful Fate wyzionął ducha.
Był to jak się domyślam dosyć mocny cios dla fanów i ogólnie ludzi zafascynowanych twórczością tego niezwykłego zespołu.
Jednak byli muzycy tego zespołu Michael Denner, Timi Hansen i charyzmatyczny wokalista King Diamond nie przestali grać.
Wokalista wpadł na pomysł by stworzyć coś nowego i tak oto powstał King Diamond Band, lub jak kto woli solowy zespół Kinga Diamonda.
Dobrani zostali brakujący muzycy, zanim ukazała się debiutancka płyta ukazało się demo i single aż w końcu w 1986 roku wyszedł wspomniany już album zatytułowany "Fatal Portrait".
Można się było spodziewać, że muzycy związani wcześniej z MF będą chcieli stworzyć coś na kształt poprzedniej kapeli, czy też coś co miało być jakby kontynuacją muzyczną.
Nie do końca tak się stało.
Muzyka KD jest prostsza w przekazie, nie ma tylu złożonych motywów i zmian tempa co w macierzystej kapeli. Częściej pojawia się też śpiew falsetem.
Kolejną nowością jest fakt, że kilka pierwszych utworów na płycie są powiązane ze sobą tekstowo, co na późniejszych płytach staje się już normą jeśli chodzi o twórczość solowego Kinga.
Sam materiał choć mniej skomplikowany i bardziej bezpośredni niż w Mercyful Fate jest bardzo dobry, choć sam nie czaje do końca podniecania się tym albumem.
Jest dobrze, nawet bardzo ale później jest znacznie lepiej, choćby na takim "Abigail", który jest następnym krążkiem w dyskografii Diamentowego Króla.
Nowi muzycy Andy LaRoque i Mikkey Dee to jak wiadomo klasa światowa i choć na tym albumie jeszcze tego tak do końca nie słychać to i tak wiadomo, że w przyszłości z tej mąki będzie chleb.
Zresztą byli muzycy MF byle kogo by do składu nie wzięli.

poniedziałek, 5 października 2009

Candlemass - Epicus Doomicus Metalicus (1986)



1986 rok to ważny rok dla rozwoju europejskiego doom metalu, chociażby z tego powodu, że w tym właśnie roku ujrzał światło dzienne debiut jednej z najważniejszych dla tego podgatunku metalu kapel, szwedzkiego Candlemass.
Debiut ten definiuje na starcie styl w jakim będzie się przez kolejne lata poruszał ten zespół.
Muzyka jest mroczna, melancholijna, powolna ale nie nudna i nie ospała.
Płytę rozpoczyna znany szlagier "Solitude" i już od razu wiemy co nas czeka.
Żeby nie było tak wolno to mamy przyspieszenie w takim "Crystal Ball", na wyróżnienie zasługują także rozbudowane i znakomite solówki, które gra na gitarze Kias Bergvall.
Wokalista Johan Lanqvist spisuje się bardzo dobrze, jego śpiew też jest swego rodzaju nowością.
Co do wpływów muzycznych to jak wiadomo obecne są wpływy Black Sabbath, niektórzy dostrzegają też wpływy Celtic Frost i ja dostrzegam jeszcze obecność naleciałości Mercyful Fate.
Przykładem może być "Under The Oak", który jest jak dla mnie takim doom metalowym MF.
Bardzo dobry debiut, dla fanów doom metalu rzecz obowiązkowa, fani klasycznego heavy też mogliby się zainteresować.

Satyricon - The Shadowthrone (1994)



Kolejna płyta Satyricona i krok naprzód zarazem.
Brzmienie stało się już znaaaacznie klarowniejsze niż to znane nam z debiutanckiej płyty, poprawiła się też technika muzyków, pojawił się jako sesyjny gitarzysta Samoth z Emperor.
W samej tematyce tekstów i ogólnym kierunku jaki obrali muzycy rewolucji nie ma i takiej zapewne też nikt się nie spodziewał.
Pojawiło się kilka motywów nie znanych nam z poprzedniej płyty jak np. męskie chóry w "Vikingland".
Płyta bardziej przypadła mi do gustu niż debiut i pewnie dlatego, że jest bardziej przemyślana, dopracowana, dojrzalsza.
Klawiszowe wstawki (dawkowane oczywiście z umiarem) też nie powinny nikogo dziwić.
Pojawił się też ambientowy, zamykający płytę "I En Svart Kiste" gdzie na klawiszach gra sam lider zespołu Satyr, niby nic skomplikowanego ale udało się to.
Słabego utworu nie odnotowano.
Pozycja bardzo ważna dla rozwoju pogańskiego blacku i viking metalu.

Emperor - Anthems To The Welkin At Dusk (1997)


Kolejny album cesarza był znacznym krokiem wprzód w porównaniu do debiutu.
Po raz kolejny zmienił się skład, tym razem zmieniła się posada basisty.
W miejsce Tchorta pojawił się niejaki Alver, ale nie odegrał on jakiejś szczególnie wielkiej roli na tym longu. Muzyka Emperora zmieniła się... produkcja stała się bardziej klarowniejsza, pojawiły się czyste wokale Ihsahna, klawisze odgrywają większą rolę przez co można śmiało już w przypadku tejże płyty mówić o symfonicznym black metalu z prawdziwego zdarzenia.
Co do tego czystego wokalu to nie jest to żadne jojczenie czy wycie a znakomity epicki, podniosły czysty wokal.
Ihsahn ujawnił wówczas kolejny talent, moim zdaniem pasuje to idealnie do muzyki i tworzy niesamowitą atmosferę.
Strona liryczna również posunęła się naprzód i mamy do czynienia z bardziej poetyckimi, przemyślanymi i ciekawszymi tekstami niż na debiucie.
Jako rzecze wkładka do płyty, do sukcesu przyczynił się także Euronymus, którego riff brzmi w pierwszym, dewastującym słuchacza po intro utworze "Ye Entracemperium".
Intro "Alsvarth" również robi niesamowite wrażenie.
Nie będę ponadto opisywać moich ulubionych utworów ponieważ każdy darze takim samym, wysokim szacunkiem.
Po prostu trzeba zamknąć oczy i przenieść się w inny świat.
Zresztą nie ma co pierdolić... Najlepsza płyta Emperor.

Hammerfall - Legacy Of Kings (1998)


Druga płyta Hammerfall była w zasadzie umocnieniem i rozwinięciem stylu zapoczątkowanego na "Glory To The Brave".
Jest to też płyta ważna dla tego zespołu chociażby dlatego, że w zasadzie przestali być projektem heavy metalowym Oscara Dronjaka i kolegów a pełnoprawnym zespołem.
Ustabilizował się skład z Raflingiem za garami oraz zupełnie nowymi muzykami Stefanem Elmgrenem na wiośle i basistą Magnusem Rosenem.
Dla wielu jest to najlepsza płyta tego zespołu, jak dla mnie niezupełnie choć też przez długi czas uważałem ją za najlepszą.
Najlepsze kawałki według mnie to "Let The Hammer Fall", "Dreamland", "Stronger Than All", "Heeding The Call" i "At The End of the Rainbow".
Dobry kawał heavy metalu i na dodatek fajna okładka autorstwa Marshalla z rycerzykiem Hectorem znanym już z poprzedniej płyty.

niedziela, 4 października 2009

Persuader - When Eden Burns (2006)


"When Eden Burns" ukazał się w 2006 roku i jest kolejną płytą tego utalentowanego szwedzkiego zespołu.
Jest płytą inną niż poprzednie wydawnictwa, jest wolniej, klarowniej, subtelniej ale pojawiają się oczywiście przyspieszenia i różne ciekawe motywy.
Brzmienie nie jest już takie surowe jak na dwóch poprzednich płytach a bardziej sterylne.
Słychać powtykane w niektórych miejscach klawisze, duży nacisk tym razem położono na wokal i perkusje, te składniki słychać najlepiej.
Jednakże główną siłą tego wydawnictwa są świetne melodie, zarówno gitarowe jak i wokalne.
Linie wokalne pana Carlssona są rozpisane z większą dawką melodyjności, mniej tu skandowania czy growlu lub harszu (choć i te formy wokalnej ekspresji się pojawiają) a więcej melodyjnego śpiewu.
W zasadzie to nie mogę się przyczepić do żadnego utworu żeby go skrytykować negatywnie, niedawno jeszcze przeszkadzał mi instrumentalny "Zion" ale przekonałem się do niego, tak samo kończący płytę "Enter Reality" wydawał mi się nieco płytki ale jednak nie mam już tym utworom nic do zarzucenia.
No jedyną rzeczą jaka mi niezbyt pasi to produkcja - mogłaby być bardziej mięsista i pełniejsza, ale i taką da się znieść.
Każdy utwór ma w sobie to coś. W tytułowym oprócz typowej jazdy pod Blind Guardian pojawiają się na moment blasty, w "Judas Immortal" motyw z flamenco, poza tym refreny powalają melodiami i chwytliwością.
Bez zbędnego patosu, wieśniactwa czy napinki.
Jest to bardzo dobry album i polecam tym, którzy nie znają a mają ochotę na kawał dobrego melodyjnego metalu z ciekawymi rozwiązaniami, na silniku Blind Guardian ;)

czwartek, 1 października 2009

Eucharist - A Velvet Creation (1993)



Eucharist jest jednym z ciekawszych zespołów szwedzkich jakie grały melodic death metal i też w zasadzie kształtowały go w pierwszej połowie lat 90-tych.
Najbardziej znanym muzykiem Eucharist jest znany z bębnienia w Arch Enemy i In Flames, perkusista Daniel Erlandsson. Debiutancka płyta została wydana w 1993 roku nakładem wytwórni Wrong Again.
Muzycznie to ciekawy album, zawierający w pewnym stopniu wpływy starego At The Gates, momentami podrasowane przez riffy przywołujące skojarzenia z Morbid Angel i takie też brutalne zwolnienia oraz szczyptę własnej inwencji twórczej, przez co stworzyli album wyjątkowy, magiczny jak dla mnie.
Niestety nie wszystko złoto co się świeci i niestety brzmienie pozostawia wiele do życzenia.
Ja wiem, że to stare czasy, że warunki nie takie, ale taka muzyka zasługuje jednak na lepsze brzmienie niż na "domowe" gitary i "drewnianą" perkusję.
Ale totalnej tragedii nie ma i proszę się nie zrażać bo płyty mimo to słucha się dobrze i nie drażni ta produkcja, choć mogłoby być lepiej.
Polecam jako jedną z ciekawszych rzeczy z tamtego okresu w szwedzkim death metalu.

Bloodbath - The Fathomless Mastery (2008)


Za mikrofon powrócił Mikael Akerfeldt znany z Opeth i z nim została nagrana trzecia w kolejności płyta tego szwedzkiego zespołu.
Materiał nagrany na trzeciej płycie albo mi się wydaje albo nosi pewne znamiona twórczości Morbid Angel czy Deicide.
Tych amerykańskich naleciałości jest więcej niż na poprzednich płytach jednak mimo to i tak słychać skąd pochodzi Bloodbath, bo jednak szwedzkiego grania jest też trochę.
Jest więc to płyta-pomost, którą spokojnie można polecić zwolennikom bardziej hamerykańskiego podejścia do grania, którym nie do końca odpowiada szwedzka formuła.
Myślę też, że fani szwedzkiego defu też powinni powalczyć z zawartością "The Fatomless Mastery".
Co do jakości samej muzyki, bo póki co mówiłem jedynie o "influencjach", to jest to nadal dobry materiał, lepszy chyba jak na mój gust od poprzedniej płyty ale nieprzebijający niszczącego i niepokonanego jak dla mnie debiutu.

Dark Tranquillity - Damage Done (2002)


Dwa lata później po wydaniu "Haven", światło dzienne ujrzał kolejny album zatytułowany "Damage Done". Mamy tutaj rozwinięcie patentów z "Haven" (głownie chodzi mi o efekty specjalne) oraz ogólne dołożenie bardziej do pieca!
Muzyka Szwedów stała się na powrót bardziej energiczna i mocniejsza aniżeli na dwóch poprzednich krążkach.
Stanne całkowicie wyzbył się czystego śpiewu na rzecz growlu i co ważne, skład zasilił nowy człowiek, klawiszowiec Martin Brandstrom.
Moim zdaniem partie klawiszy używane w tym zespole były zawsze z dobrym efektem, nie było żadnego przesłodzenia czy przedobrzenia w ich użyciu.
Tak jest tym razem, muzyka nabrała z pewnością nowego wymiaru i tak brzmi DT w nowym tysiącleciu. Jedynym czynnikiem, który mi w zasadzie przeszkadza są industrialne wstawki, które mnie jako antyfana takich zabiegów denerwują...
Spoko album i fajnie, że powrócili w mocniejsze rejony.

Satyricon - Dark Medieval Times (1993)


Satyricon to jedna z legend norweskiego black metalu.
Niektórzy znają ten zespół z ostatnich płyt jednak ja miałem to szczęście, że poznałem ich wczesną twórczość, różniącą się znacznie od tego co prezentują dziś.
Początki tego zespołu były bardziej... leśne.
Pierwsza płyta została nagrana w żelaznym trzonie, czyli Satyr-Frost, który pozostaje niezmienny przez lata, plus dwaj muzycy sesyjni Torden (klawisze) i Lemarchand (gitara).
Ten drugi z sesyjnych nie jest wymieniony w książeczce ale krążą pogłoski, że wówczas na tej płycie grał.
Materiał to typowy dla tamtego okresu black metal, z ledwo zrozumiałym wokalem i kartonową perkusją.
Pojawiają się też wstawki akustyczne i dźwięk fletu, co dodaje nieco folkowego i mediewalnego klimatu.
Zresztą teksty na tej płycie opowiadają właśnie o średniowiecznych czasach (tytuł płyty mówi sam za siebie).
Płytę nazwałbym nawet jedną z pierwszych pagan blackowych.
Teksty są zarówno w języku angielskim jak i ojczystym.
Moim zdaniem ciekawy i warty uwagi debiut.

Emperor - In The Nightside Eclipse (1994)


Emperor to jeden z najlepszych i najciekawszych zespołów wywodzących się z nurtu black metalowego z Norwegii.
Zanim nagrali debiutancką płytę działali trochę w podziemiu, przez zespół przewijali się różni ludzie w tym najsłynniejszy z nich basista Mortiis, który po konflikcie z Bardem Faustem opuścił Emperor.
Wydano też split z innym raczkującym wówczas zespołem, który obecnie również jest dosyć znany mianowicie z Enslaved.
W końcu z nowym basistą, Tchortem, wydano w 1994 roku debiut "In The Nightside Eclipse".
Jest to jedna z najciekawszych płyt w historii norweskiego blacku.
Chociażby ze względu na użycie w takim stylu instrumentów klawiszowych i kilka innych rozwiązań. Przedtem nie było to spotykane, bądź ja jestem niedosłuchany.
Jednak nie jest to coś w stylu symfonicznych dokonań Limbonic Art czy Dimmu Borgir.
Nadal mamy do czynienia z surowo podanym black metalem, jednak wzbogaconym o te klawiszowe zagrywki.
Dodatkowo ja słyszę tutaj w niektórych momentach echa Nocturnus z pierwszej płyty.
Bardzo ciekawe są utwory "I Am The Black Wizards", "Cosmic Keys To My Creation And Times" czy "Inno A Satana", będące jednymi z najlepszych dokonań tego zespołu.
Te utwory podobają mi się najbardziej chociaż słabego utworu w zasadzie tu nie dostrzegam.
Bardzo dobry debiut, zespołu, który później trochę namieszał w gatunku.
Okładka oczywiście autorstwa Necrolorda.

Hammerfall - Glory To The Brave (1997)


Hammerfall nagrał debiutancką płytę w 1997 roku i wywołał niemały szum w heavy metalowym światku.
Mówiono o czymś w rodzaju odrodzenia klasycznego heavy metalu.
Prawdę mówiąc to nie wiem czy tak na serio to oni byli głównymi sprawcami ale zaprzeczyć się temu nie da, że byli najsławniejsi i duża w tym zasługa kontraktu z Nuclear Blast.
Ale to w zasadzie nic dziwnego bo w owym Hammerfall nie grał byle kto...
Zanim doszło do nagrania debiutanckiej płyty Oscar Dronjak, główny założyciel zespołu, znany z grania w death metalowych Crystal Age i Ceremonial Oath postanowił założyć sobie ze znajomymi projekt klasycznie heavy metalowy.
Przez zespół przewinęli się tacy muzycy jak Mikael Stanne i Niclas Sundin (obaj Dark Tranquillity), Johan Larsson (In Flames). Potem Jesper Stromblad i Glen Ljungstrom (obaj In Flames) i Patrik Rafling (Megaslaughter).
Więc raczej muzycy znani w światku death metalowym.
Z początku był to jedynie projekt jednak Dronjak zapragnął czegoś więcej i po ustabilizowaniu składu wydany został wspomniany debiut.
Pojawił się wokalista, śpiewający tam do dziś Joacim Cans, będący obojętnie czy się komuś to podoba czy nie, jednym ze znaków rozpoznawczych tej kapeli.
Mnie jego wokal niezbyt pasuje, ale da się wytrzymać.
Debiut to heavy metal w najczystszej postaci czerpiący wzorce z najlepszych wykonawców gatunku.
Słychać tu trochę Saxon, Stormwitch, Accept czy Helloween.
W zasadzie te zespoły uznałbym jako główne inspiracje.
Muzyki tej słucha się dobrze, wszystko zagrane jest jak należy, w brzmieniu nie uświadczymy plastiku czy innych przejawów sztuczności.
Kompozycje są różne, raz jest szybciej, raz w średnich tempach innym razem wolno i epicko jak w tytułowym.
Jest też cover Warlord "Child of the Damned".
Bardzo dobry debiut, muzycy chcieli zagrać coś innego niż dotychczas i udało się.
Okładka prężna bo autorstwa jednego z moich ulubionych Marschalla.