piątek, 29 grudnia 2017

Artch - Another Return (1988)


Norwegia nie jest krajem znanym z wielu zespołów klasycznie heavy metalowych lub power metalowych a już tym bardziej grających amerykańską odmianę tego podgatunku.
Kiedyś przy okazji płyty Gardenian "Soulburner" wspominałem o gościnnym udziale wokalisty, który miał barwę głosu podobną do Bruce'a Dickinsona.
Ten wokalista to pochodzący z Islandii Eric Hawk (właściwie Eirikur Hauksson) a najbardziej znanym zespołem w jakim występował był właśnie norweski Artch.
W 1988 roku ukazał się debiutancki album tej formacji zatytułowany "Another Return".
Materiał zawarty na tym albumie jest solidny, lecz nie sprawił abym chciał do niego częściej wracać.
Jak wspominałem na samym początku muzycznie to okolice klasycznego heavy metalu czy US power metalu, typowych dla lat 80-tych.
Słychać tutaj granie miejscami podobne do Liege Lord, bo wokal bardzo podobny jest do Dickinsona a co za tym idzie też do wokaliz Joe Comeau z płyty "Master Control" wydanej co ciekawe w tym samym roku co omawiany album.
Szczególnie słychać to w utworze "Power to the Man".
Słyszymy też trochę Metal Church i klimatów podobnych do Crimson Glory czy Fates Warning, oczywiście z wokalem pod Bruce'a.
Do ciekawszych momentów na płycie można zaliczyć jeszcze balladę "Where I Go" gdzie usłyszymy pobrzmiewające echa "Watch The Children Pray", marszowym "Loaded", który mógłby się pojawić na przykład na takim "Dehumanizer" Black Sabbath.
Podsumowując materiał solidny ale bez rewelacji, fani US powera i Bruce'a Dickinsona mogą sprawdzić z ciekawości.

czwartek, 28 grudnia 2017

Immaculate - Atheist Crusade (2010)


Kilka razy pisałem tutaj o zespołach z tak zwanej Nowej Fali Old Schoolowego Thrash Metalu.
Moje zdanie na temat tej inwazji muzycznej nie różni się zbytnio od powszechnie panujących opinii.
Mianowicie trzeba być chyba wyjątkowym zapaleńcem thrash metalu żeby przebić się przez morze nowych kapel w większości grających oklepany do bólu materiał,
gdzie usłyszenie na płycie riffów, które nie zostały zajebane jakiemuś znanemu zespołowi graniczy z cudem.
Przebić się i znaleźć coś naprawdę wartego uwagi, na więcej niż jedno lub max kilka przesłuchań.
Wiadomo czasy są jakie są, ciężko jest na nowo proch wynaleźć.
Ale ja dziś nie o byciu mega kreatywnym i innowacyjnym.
Tym razem na tapetę wezmę szwedzki zespół Immaculate i ich drugi album "Atheist Crusade".
Zespół ten odróżnia się od tabunów nowych kapel thrashowych oprócz tego, że nie ma na okładce obrazku autorstwa znakomitego Eda Repki tym, że także nie gra oklepanego thrashu pod Exodus, Testament, Slayer (wpisz dowolny zespół z górnej półki podgatunku).
Muzyka zespołu z Uppsali jest bardziej skomplikowana i urozmaicona smaczkami technicznymi, nie uciekając jednak w modernę i plastik.
Tempa są przeważnie szybkie, riffy są precyzyjne, skutecznie prą do przodu i tną jak piła łańcuchowa.
Nad wszystkim góruje wysoki i drapieżny wokal Miki Eronena.
Szybko, zadziornie, technicznie i wysoki wokal... Do tego thrash metal...
Powinny nam od razu przyjść do głowy takie nazwy jak Realm, Toxik czy umiarkowanie Watchtower.
Immaculate jest właśnie takim zespołem, którego pośród nowej fali starego thrashu szukali fani wymienionych przeze mnie kapel.
Na szczęście barwa głosu Miki Eronena nie jest aż nadto irytująca i jeśli kogoś nie drażnią wokale w Realm lub Toxik, to nie będzie problemu.
Wisienką na torcie i pewnego rodzaju odskocznią jest bardzo dobrze wykonany cover Fates Warning.
Na warsztat Panowie wzięli chyba najbardziej znany ich kawałek mianowicie "The Apparition" i kto słyszał ten numer w oryginale ten wie co w nim wyprawia wokalista John Arch.
Mika Eronen spokojnie daje sobie radę nie przynosząc wstydu czy popadając w groteskę.
Wiadomo jak to często bywa z powrotami po latach starych kapel.
Rzadko bywa, że nagrywają coś porządnego na miarę wczesnych dokonań.
Zdecydowanie popieram podejście do sprawy jakie mają goście z Sacred Reich.
Grają koncerty, bo ewidentnie lubią, lecz nie mają zamiaru (przynajmniej jak na razie) nagrywać nowego materiału.
Oczywiście nie bronię starej gwardii nagrywać nowej muzyki, jeśli tylko uważają, że czują się na siłach (a nie robią tego na siłę dla pieniędzy).
Każdy, kto ma szczere podejście do muzyki, gra ją nie "pod kogoś" tylko dla swojej satysfakcji, a jak się komuś przy okazji spodoba, to też spoko.
W każdym razie w obliczu sytuacji, gdy ktoś mógłby czuć się zawiedziony formą starych zespołów warto sięgnąć po młode, nowe kapele, które odwołują się do twórczości legend i robią to dobrze.
A takim zespołem zdecydowanie jest Immaculate.
Pozostaje mieć nadzieję, że ich dyskografia studyjna nie skończy się na "Atheist Crusade" i dalej będą kroczyć tą ścieżką.

środa, 27 grudnia 2017

Ghost - Opus Eponymous (2010)

Odkąd zacząłem korzystać z Facebooka zauważyłem ciekawe zjawisko.
Gdy jest na coś "hype" to wtedy ludziska wrzucają jakieś filmiki, memy i tym podobne związane z tematem rzeczy na tak zwaną tablicę.
Dla przykładu "hype" na piosenkę Gotye - Somebody That I Used To Know, nowy odcinek "Gry o Tron", "The Walking Dead", "Wikingów" czy "Starych Warsów" i masa rzeczy z tym związana lub też kazanie jakiegoś nawiedzonego księdza.
Pewnego razu wszedłem sobie na Fejsa i zauważyłem, że sporo ludzi umieszcza kawałki zespołu Ghost.
Kto mnie zna ten wie, że jestem człowiekiem, który raczej nie płynie wraz z nurtem i nie jara się tym co wszyscy.
Przykład związany z Ghost był o tyle inny od powyżej przeze mnie przytoczonych, że kawałki te nie były umieszczane przez 80% moich znajomych a przez pewne grono.
Było to rzecz jasna przy okazji wydania ich pierwszej płyty "Opus Eponymous".
Zaintrygowany tym faktem postanowiłem sprawdzić co to ten szwedzki Ghost.
Okazało się, że ten owiany tajemnicą projekt (to już nie tylko ksywy i corpsepainting jak kiedyś ale tym razem jeszcze maski, kaptury i totalna konspiracja kto jest kim) gra całkiem ciekawą i oryginalną muzykę, która łączy rzeczy z pozoru nie do połączenia. 
Teraz zapewne każdy czytający ten wywód wie co to za kapela i przynajmniej raz choćby przypadkowo słyszał jakiś ich utwór lub widział teledysk.
Ci bardziej wnikliwi znają lub domyślają się zapewne personaliów muzyków biorących udział w przedsięwzięciu, już nawet nie samego głównodowodzącego, wokalisty Papy Emeritusa. 
Gdy po raz pierwszy usłyszałem, któryś z ich utworów, moją uwagę przykuło połączenie popowych melodii z dyskretnym (mniej lub bardziej) riffowaniem w stylu Mercyful Fate oraz okultystyczną tematyką tekstów.
Wyobrażacie sobie mieszankę The Beach Boys, Mercyful Fate i Blue Oyster Cult podlaną psychodelicznymi klawiszami?
Ja też sobie wcześniej nie wyobrażałem. Do tego te teksty...
Wokal trupiego papieża jest gładki, czysty i przyswajalny nawet fanom dużo lżejszych brzmień (z kolei niektórzy fani dużo cięższych odmian metalu mogą go uznać za zbyt "pedalski").
Zresztą ten pop to głównie siedzi w wokalu i chwytliwości kompozycji.
Dla mnie klimat stworzony przez Papa Emeritusa I oraz Bezimiennych Ghouli jest arcyciekawy i oryginalny.
Do brzmienia jakie ukręcono w studio nie mam żadnych zastrzeżeń.
Debiut został wydany przez wytwórnie Rise Above Records słynącą z psychodelicznych i doomowych klimatów i choć bezpośrednio muzyka Ghost nie odnosi się do tych podgatunków, to moim zdaniem do ich katalogu w jakiś tam sposób pasuje.
Na płycie znajduje się 9 utworów, z czego początek i koniec płyty spinają utwory instrumentalne.
Do największych hiciorów zaliczyłbym "Con Clavi con Dio", "The Ritual" (po prostu zajebistość!), "Elizabeth" oraz "Stand by Him".
Potem trochę już emocje opadają ale i tak refreny "Satan Prayer" czy "Prime Mover" długo nie chcą opuścić głowy.
Patrząc na specyficzną otoczkę wokół tego zespołu można by było powiedzieć, że to kolejna kapela, której image przykuwa większą uwagę niż muzyka.
W tym przypadku jednak tak nie jest.


środa, 29 listopada 2017

In Solitude - In Solitude (2008)


Kto mnie zna lub czyta czasem moje wypociny na tym blogu z pewnością wie,
że bardzo lubię Mercyful Fate i King Diamond Band.
Ponad dekadę temu czując wieczny głód muzyki szukałem zespołów grających w bardzo podobnej stylistyce do obu projektów.
Szukałem, szukałem i nie natrafiłem na nic ciekawego (może za słabo szukałem?).
W obecnych czasach kilka w miarę świeżych ekip natychmiast przychodzi mi na myśl.
Bez wahania mogę wskazać Attic, Them, Portrait, mający pewne naleciałości Ghost oraz In Solitude.
Tym razem wezmę na tapetę debiut tego ostatniego zespołu.
Pierwszy raz poznałem ten materiał w tym samym roku kiedy się ukazał, więc recenzja ta jest napisana z "lekkim" poślizgiem.
Gdy tylko przeczytałem zajawkę, że ten szwedzki zespół łupie klasyczny heavy metal na modłę Mercyful Fate czy Kinga Diamonda nie trzeba było mnie dłużej przekonywać.
Cieszyłem się bardzo, że znaleźli się młodzi, którzy zdecydowali się kroczyć ścieżką tych obu duńskich legend heavy metalu, których przyszłość była niezbyt pewna.
Ówczesny status Mercyful Fate oraz brak nowych utworów ze strony mistrza horror metalu nie napawały optymizmem.
Już od pierwszych taktów nie mamy wątpliwości jakimi zespołami inspirowali się muzycy z Uppsala.
Wokalista Pelle Ahman co prawda nie małpuje Kinga, jego wokale pozbawione są charakterystycznego falsetu lecz za to operuje bardzo podobną barwą do średnich rejestrów Duńczyka.
Płyta w całości brzmi jakby zaśpiewał ją King Diamond ale trzymający się bezpiecznych, średnich tonacji.
Riffy, melodie i motoryka kojarzą się prawie jednoznacznie z ich duńskimi mentorami.
Można natychmiast odnieść takie wrażenie gdy posłuchamy trzech pierwszych utworów "In the Darkness", "Witches Sabbath" (początkowy motyw powinien być bardzo znany miłośnikom solowego zespołu Kinga) lub "Kathedral".
Brzmienie jest świetnie ukręcone i tworzy odpowiednią atmosferę, słychać, że nad produkcją czuwał ktoś kto doskonale rozumie taką muzykę.
Bardzo podoba mi się również praca sekcji rytmicznej a w szczególności basu na tej płycie.
Reasumując płyta absolutnie nie wnosi niczego nowego ale myślę, że nie taki był zamiar.
Dla fanów Mercyful Fate, Kinga Diamonda czy Angel Witch rzecz obowiązkowa do obadania.

środa, 8 listopada 2017

Witchhammer - 1487 (1990)

Zespół Witchhammer, który mam zamiar dziś wam przybliżyć pochodzi z Norweskiej miejscowości Sarpsborg.
Jako, że na tym blogu postanowiłem się skupić na opisywaniu metalowych płyt ze Skandynawii, nikomu nie powinno przyjść do głowy żeby pomylić ich z thrashowym zespołem z Brazylii, bardziej chyba znanym w pewnych kręgach, posługującym się tą samą nazwą.
Dane mi było (całkiem niedawno zresztą) poznać jedynie ich debiutancki album zatytułowany "1487".
W internetach można znaleźć informację, że na tytuł albumu został wybrany taki rok, ponieważ w tymże roku został oficjalnie uznany przez Kościół Katolicki "Podręcznik Łowcy Wiedźm".
Zresztą fajnie to koresponduje z nazwą zespołu.
Pierwsze dźwięki jakie docierają do nas po wciśnięciu "Play", to zagrana na klawiszach tradycyjna skandynawska melodia ludowa, która klimatem kojarzy mi się trochę z popularnymi w tamtych stronach sportami zimowymi.
No cóż, takie mam skojarzenie.
Zaraz po intro atakuje nas speed metalowy utwór "Transylvania".
Jak to w speed metalu czasem bywa mamy szybko tnące gitary, pędzącą na złamanie karku perkusję i wysoki, wyjący wokal.
Wokal jest niestety najsłabszym ogniwem tego wydawnictwa, ale z drugiej strony do takiego grania pasuje i nie ma tutaj żadnych odstraszających czynników.
Oczywiście płyta jest zróżnicowana. Oprócz speedowej i momentami thrashowej nawałnicy pojawiają się także wolniejsze i średnie tempa, kojarzące się z Metallicą z czasów "Ride the Lightning" (np. w utworze "Burning Court").
Jednak najlepiej moim zdaniem zespół wychodzi właśnie w tych szybszych utworach, w szczególności w najbardziej chyba porywającym z całej płyty "Enola Gay" oraz kończącym płytę "Curiosity About Death" gdzie nasuwają się oczywiste skojarzenia z Blind Guardian z dwóch pierwszych płyt.
Cały materiał brzmi całkiem poprawnie i jest całkiem sprawnie odegrany.
Nie ma tutaj jakichś rażących wpadek czy niedociągnięć.
Jest średnio z tendencją zwyżkową, ponieważ są momenty poniewierające słuchacza, jak wspomniany już wcześniej "Enola Gay", ale też jest trochę mielizn.
Nazwy, które od razu przychodzą mi na myśl podczas słuchania tego materiału to niewątpliwie Blind Guardian, Risk, Pyracanda, Warrant (niemiecki rzecz jasna)...
Czyli stara niemiecka szkoła speed metalu.
Jak ktoś lubi takie granie i poszukuje ciekawych perełek, to powinien zapoznać się z tą płytą.
Inni mogą sobie spokojnie odpuścić i zapoznać się w pierwszej kolejności z wyżej wymienionymi niemieckimi kapelami.

wtorek, 15 sierpnia 2017

Witchgrave - Witchgrave (2013)


Zaginione nagrania Venom z okresu 1980-1985? Takie można odnieść wrażenie gdy słucha się tego materiału, choć nie do końca.
Inspiracja zespołem z Newcastle jest wyczuwalna na każdym kroku.
Począwszy od struktury utworów mocno zakorzenionych w niechlujnej odmianie NWOBHM (tej z okolic Newcastle właśnie),
obrazoburczych i prymitywnych tekstach oraz na wokalu bardzo przypominającym manierę Cronosa skończywszy.
Pierwszym oficjalnym wydawnictwem tego zespołu była EP-ka zatytułowana "The Devils Night" z 2010 roku.
Już po pierwszych taktach było wiadomo o co chodzi w tej muzyce.
Całość brzmiała jak swoisty mix Venom, Satan plus szczypta Iron Maiden, bez silenia się na oryginalność.
Wiem, zdaję sobie sprawę, że ostatnimi czasy opisuję na blogu rzeczy raczej mało oryginalne
i odnoszące się do spuźcizny legendarnych zespołów różnych podgatunków metalu,
ale takie granie też jest potrzebne.
Trzy lata później ukazał się debiutancki album zatytułowany po prostu "Witchgrave".
Podejście do grania znacznie się nie zmieniło.
Dorzucić należy do tego miejscowe inspiracje Mercyful Fate i wczesnym Running Wild.
Taki "The Virgin Must Die" mógłby się znaleźć na płytach Maidenów z wczesnego okresu,
lub na debiucie Mercyful Fate, gdyby nie wokale a'la Cronos.
Przewijają się w nim motywy kojarzące się niewątpliwie z twórczośćią tych dwóch zespołów.
"The Last Supper" brzmi jak skrzyżowanie starego Running Wild sprzed pirackiego okresu i Diamond Head.
Wydaje mi się, że celem muzyków było granie muzyki odwołującej się do twórczości różnych zespołów z kręgu NWOBHM, zarówno tych bardziej ekstremalnych (jak na tamte czasy i ten nurt),
jak i tych bardziej melodyjnych oraz opieczętowanie całości najbardziej wyczuwalną stylistyką Venom.
Dlatego też nie uważam, że Witchgrave to totalny Venom-worship band.
Dołożono do tego inspiracje zespołami nieco starszymi ale mającymi niewątpliwy wpływ na rozwój nurtu NWOBHM,
stąd bardzo Judasowo-Motorheadowa rytmika w "Motorcycle Killer".
Jeśli ktoś lubi granie z czasów eksplozji NWOBHM w odmianie zdecydowanie bardziej obskurnej i metalowej niż śpiewająco hard rockowej, to myślę, że spokojnie ten materiał przypadnie mu do gustu.

środa, 24 maja 2017

RAM - Death (2012)

Płyta o wdzięcznej nazwie "Death" jest trzecią z kolei szwedzkich heavy metalowców z zespołu RAM.
Jak wielokrotnie powtarzano, trzeci album jest bardzo ważny w karierze każdego zespołu.
Jak jest tym razem?
W moich opisach wcześniejszych płyt tego zespołu, niejednokrotnie wspominałem o inspiracjach klasycznym heavy metalem, w szczególności twórczością Judas Priest, lecz zaznaczałem iż RAM nie jest w żadnym wypadku ich kopią jak np. amerykański christian metalowy Saint lub "mocno inspirujący" się Judasami zespół Malice.
W tym zespole, w odróżnieniu od masy kapel nowej fali old schoolowego heavy metalu imponowało mi przybrudzone brzmienie i brak nadmiernej wesołkowatości lub zbyt częstego maidenowania do porzygu.
Jest w tym swoisty klimat i pomysł na granie.
Problem tego zespołu to niestety brak konkretnych hitów, które można by zapętlać, przez co ich muzyka jest solidna lecz poza tą solidność się raczej nie wybija.
Drugą sprawą jest wokalista, który jednak śpiewakiem wysokiej klasy nie jest i choć próbuje śpiewać manierą Roba Halforda, to niestety momentami brzmi karykaturalnie.
W mocniejszych momentach sprawdza się nawet nieźle, lecz gdy przychodzi zaśpiewać spokojniejsze wersy to różnie to wychodzi.
Tutaj brzmienie instrumentów jest wyraźniejsze niż na poprzednich wydawnictwach.
W dalszym ciągu jest to ostre, lekko przybrudzone brzmienie kojarzące się z latami 80-tymi.
Nie ma mowy o żadnym plastiku, który mimo usilnych starań niejednego zespołu grającego old schoolowy metal psuje cały efekt.
Coś na temat samych kompozycji?
Płytę otwiera elektroniczne intro, nie robiące na mnie niestety żadnego wrażenia - ot sobie jest.
Zaraz po nim zaczyna się typowy już dla RAM utwór.
Takie "I Am the End" ("Dissident Aggressor" wannabe) oraz "Release Me" mogłyby się spokojnie znaleźć na którejś płycie Metalowych Bogów.
"Frozen" to przykład walcowatego grania kojarzącego się z Black Sabbath z ery Dio.
Ciekawy jest jeszcze najszybszy na płycie utwór "Under The Scythe" i to moim zdaniem wychodzi im najlepiej, powinni iść w tym kierunku.
Może nie żeby od razu grać speed metal, ale więcej utworów w szybkim tempie by im się zdecydowanie przydało aby ożywić atmosferę.
Podobnie jest z szybszym "Flame of the Tyrants".
Dużym plusem tego wydawnictwa są bardzo fajnie zagrane solówki na modłę duetu K.K. Downing / Glenn Tipton.
Podsumowując jest to lepsze wydawnictwo niż "Lightbringer" i postawiłbym je na równi z debiutem, ale z racji tego, że jestem ogromnym fanem Judas Priest to moja ocena tego wydawnictwa podskoczyła o punkt w górę.
Płyta z kapciów mnie nie wyrwała ale słuchało się całkiem spoko.
Dla tych, którym twórczość Judas Priest jest obojętna (są tacy?) pragnę zaznaczyć po raz kolejny, że RAM nie jest ich żadną kopią i warto sięgnąć po ich muzykę chociażby z czystej ciekawości.

wtorek, 9 maja 2017

Nekromantheon - Divinity of Death (2010)

Norwescy thrasherzy z Kolbotn zaczęli wspólną przygodę z muzykowaniem w 2005 roku.
Czyli mniej więcej w okresie gdy klasyczny thrash metal zaczął wracać do łask.
Obojętnie czy to za sprawą reaktywacji starej gwardii czy też powstających jak grzyby po deszczu młodych kapel.
Z tą różnicą, że Nekromantheon nie gra tego co większość.
Szczególnie upodobali sobie bardziej ekstremalne i obskurne rejony tej odmiany metalu.
Słychać tu sporo inspiracji sceną niemiecką, brazylijską starą szkołą czy w końcu graniem a'la Slayer (w szczególności z czasów "Hell Awaits"), słychać echa wczesnych materiałów Dark Angel czy Possessed.
Na "Divinity of Death" dostajemy około 30 minut brudno brzmiącego (ale bez przesady), prymitywnego thrashu, zagranego z odpowiednią dozą brutalności, tak aby nie przekroczyć za bardzo granicy ekstremy w ramach podgatunku.
Zagranego z pasją, ewidentną szczerością ale i też bez silenia się na zbytnią oryginalność.
Tu i ówdzie ma się wrażenie, że niektóre riffy już się gdzieś słyszało ("Cry Havoc", tytułowy utwór czy "Further Beyond"), lecz absolutnie to w niczym nie przeszkadza.
Z tego co wieść gminna niesie, materiał ten został wydany w formie płyty winylowej w ilości 500 kopii, ale w dobie internetowego dobrodziejstwa (lub złodziejstwa jak kto woli hehe) każdy może sobie posłuchać co chłopy z Nekromantheon mają nam do zaprezentowania.
Ta płyta nie jest żadnym kamieniem milowym ale słucha się tego nieźle i jeśli ktoś lubi takie granie, to powinien być usatysfakcjonowany.


wtorek, 7 marca 2017

Black Trip - Goin' Under (2013)


Lubicie New Wave of British Heavy Metal? Iron Maiden z czasów gdy Paul Di'Anno Stał za sitkiem?
Thin Lizzy i szczyptę rockowego grzania z końcówki lat 70-tych?
Jeśli odpowiedź na któreś z powyższych pytań brzmi "tak", to bierzcie się kurwa za ten zespół!
I tymi słowami mógłbym w zasadzie zakończyć moje wywody.
Ale żeby nie było tak prosto, to postaram się trochę bardziej co poniektórym przybliżyć muzykę jaką grają doświadczeni poniękąd muzycy z Black Trip.
Otóż zespół ten to projekt muzyków związanych z między innymi takimi kapelami jak Enforcer, Entombed, Nifelheim, Necrophobic, którzy podobnie jak Panowie z Dismember ze swoim projektem The Dagger (grającym nomen omen podobną muzykę) zapragnęli zaprezentować się trochę od innej strony i nagrać płytę klasyczną aż do bólu, sięgającą do czasów gdy rodził się prawdziwy heavy metal.
Ci muzycy to Peter Stjärnvind, Joseph Tholl, Sebastian Ramstedt, Jonas Wikstrand oraz Johan Bergebäck.
Taka ciekawostka, że Peter Stjärnvind (nawiasem mówiąc jeden z moich ulubionych perkusistów), nie tłucze tutaj po bębnach i nie wali w talerze a chwycił za gitarę i radzi sobie całkiem nie najgorzej.
Stanowisko perkusisty objął tutaj Jonas Wikstrand i kto zna Enforcer ten wie, że ten gość kaszany nie odstawia.
Na perkusji chciałbym się na moment skupić, bo właśnie ten instrument oprócz gitar robi największą robotę na tym wydawnictwie.
Tak zajebiście zagranych z polotem i finezją partii perkusyjnych dawno nie słyszałem jeśli chodzi o takie klimaty.
Zresztą jak w zespole jest dwóch perkusistów znakomicie czujących rock and rolla to nie mogło być inaczej.
Mamy tutaj sporo ciekawych przejść, akcentów, zmian tempa i co najważniejsze nic się nie sypie ani nie brzmi topornie jak to w starym heavy metalu niestety czasem bywa.
Ta muzyka po prostu płynie!
Wspominałem też, że oprócz bębnów gitary robią tu niezłą robotę.
Na samym początku padły nazwy Iron Maiden oraz Thin Lizzy, więc jeśli chodzi o gitarowy warsztat to bez słuchania tej płyty można wiedzieć czego się spodziewać.
Masa melodii na unisono, do tego idealnie współgrający z perkusją i słyszalny bas.
Wszystko brzmi zupełnie jakby było nagrywane na przełomie lat 70/80, z charakterystycznym analogicznym, ciepłym ale też przybrudzonym brzmieniem.
Momentami słychać też szczyptę inspiracji starymi Scorpionsami z czasów Rotha czy Mercyful Fate z jedynki (utwór "Tvář ďábla").
Na warstwie instrumentalnej inspiracje Ironami i Lizzy się nie kończą bo wokalista brzmi jak skrzyżowanie Paula Di'Anno z Philem Lynnottem.
I dobrze, bo szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie tutaj za bardzo innych wokaliz.
Nie będę wymieniał najlepszych kawałków z tej płyty bo tak naprawdę trudno mi je wskazać.
Jedyne co mogę powiedzieć, to że pierwsza połowa płyty jest lepsza, bo im bliżej końca to ciśnienie trochę już siada, ale w żadnym wypadku nie ma tutaj słabizn.
Zdecydowanie polecam!

czwartek, 23 lutego 2017

Gehennah - Hardrocker (1995)

Zespół ten został założony w 1991 roku i z początku miał być cover bandem Venom.
Jednak z czasem zaczęły się pojawiać pomysły na całkiem nowe kawałki więc Panowie postanowili je nagrać i wydać, jeszcze pod szyldem Gehenna na dwóch demówkach wydanych na kasetach.
Materiał się przyjął więc nadszedł czas na nagranie debiutanckiej płyty o tytule "Hardrocker".
Na wydawnictwie tym znalazło się 14 utworów utrzymanych w stylistyce energicznego, punkującego black/thrash metalu.
Czyli w zajebistej stylistyce.
Mój pierwszy kontakt z tym zespołem, to co prawda cover skandalisty GG Allina "Drink, Fight and Fuck", ale jest on bardzo reprezentatywny i nie odbiega daleko od tego co prezentuje Gehennah w autorskich kompozycjach. Zarówno muzycznie jak i tekstowo.
Zresztą już po samej okładce wiadomo jakie tematy będą między innymi poruszane na tej płycie.
Od początku aż po sam koniec jesteśmy atakowani szybkimi, niezbyt długimi i niespecjalnie rozbudowanymi kawałkami z pędzącą, punkową perkusją oraz siarczystym wokalem gościa o wdzięcznej ksywie
Mr Violence.
Niewiele uświadczymy zwolnień, jeśli już występują, to są to raczej tematy zagrane w średnim tempie.
Moimi ulubionymi kawałkami z tej płyty są bez chwili zastanowienia tytułowy, "Say Hello to Mr. Fist", "Bomb Raid over Paradise" i "I Am the Wolf".
Te utwory od razu wbijają się w głowę i nie chcą z niej wylecieć.
O brzmieniu nie należy jakoś zbytnio rozprawiać, po prostu jest takie jakie powinno być jeśli chodzi o takie klimaty.
Debiutancką płytą Szwedzi z Gehennah zdefiniowali swój styl łącząc niechlujny attitude z jedynki Bathory, wczesnych płyt Venom czy Bulldozer z tekstami o piciu, chuligańskim trybie życia i wielu innych gorszących przeciętnego człowieczka rzeczach.

czwartek, 19 stycznia 2017

King Diamond - House of God (2000)

"House of God" był drugą albo trzecią płytą Kinga Diamonda, którą poznałem.
W każdym razie jedną z pierwszych z jaką miałem styczność.
Tak się składa, że bardzo lubię ten album i uważam go za najlepszy obok "Abigail II: The Revenge" jeśli chodzi o późniejszą solową twórczość Kinga.
"On nie umarł na krzyżu..." - od tych słów zaczyna się ów koncept album opowiadający tym razem losy Jezusa Chrystusa od momentu ukrzyżowania.
King w swojej wersji opowieści o Jezusie przenosi nas do południowej Francji, dokąd według niego pożeglował Jezus, ożenił się i założył rodzinę.
Wiele lat później na wzgórzu wybudowano kościół, w którym miały miejsce dziwne wydarzenia.
Pewnego razu samotny wędrowiec trafia do niego zwiedzony przez wilka i standardowo zaczyna się jazda.
Muzycznie raczej nie ma rewolucji w stosunku do poprzednich wydawnictw, jednak uważam, że jest to lepszy materiał od poprzedniego "Voodoo", pojawia się więcej ciekawych riffów i melodii, brzmienie jest lepiej zrealizowane.
Skład w stosunku do poprzedniej płyty się nieco zmienił.
Zmiany dotyczą drugiego gitarzysty oraz basisty.
Tym razem na tych instrumentach wsparli Kinga kolejno Glenn Drover oraz David Harbour.
Zaraz po intro "Upon the Cross" słuchacza atakuje riff mocno inspirowany sabbathowym "Children of the Grave" czyli rozpoczyna się jeden z najlepszych kawałków Kinga w ogóle czyli "The Trees Have Eyes".
Naprawdę ciężko jest mi wyróżnić najlepsze utwory na płycie ponieważ jest to bardzo równy materiał i brak tu słabych momentów, nawet jeśli ciśnienie trochę spada przy utworze tytułowym, jest to najbardziej rozmarzony utwór z całej płyty, głównie ze względu mocno podlanego organami refrenu, kojarzącego się trochę z poprzednim albumem.
No może żeby tak nie jechać cały czas wazeliną, to średnio lubię refren z "The Pact".
Co jakiś czas w utworach powtykane są bardzo dobre solówki gitarowe, które znawców tematu i koneserów z pewnością wpędzą w zachwyt.
Wokalnie frontman również spisuje się bez zarzutu.
Jeśli miałbym wymienić moich faworytów to bez wątpienia oprócz utworów wyżej wymienionych byłyby to "Follow the Wolf", "Just a Shadow", "Help!!!" i "This Place is Terrible".
Całość kończy wyciszający, akustyczny instrumental "Peace of Mind".
W sumie dobra płyta na start jeśli ktoś chciałby się zabrać za bogaty, solowy repertuar Kinga.