sobota, 5 października 2019

Funeral Mist - Hekatomb (2018)



Pierwszą styczność z nazwą Funeral Mist miałem przy okazji, gdy świat obleciała wiadomość, że następcą nieodżałowanego Legiona w Marduk zostanie niejaki Mortuus.
Jak się okazało, ten cały Mortuus, to artysta znany także jako Arioch, tworzący pod szyldem Funeral Mist właśnie.
Podejrzewam, że ze względu na aktywność w Marduk, jego drugi zespół został odłożony na drugi tor, przez co płyty, ciekawe skądinąd, ukazywały się straszliwie rzadko.
O ile odstęp między "Salvation" a "Marantha", to "tylko" 6 lat, tak na kolejny krążek, omawiany w niniejszym wpisie "Hekatomb", przyszło fanom czekać aż 9 lat!
Czy większe zaangażowanie Mortuusa vel. Ariocha w Marduk wpłynęło na jakość muzyczną krążków Funeral Mist? Najlepiej przekonać się samemu.
Niedawno, zupełnie przypadkowo natrafiłem na zeszłoroczny "Hekatomb" i płyta wzięła mnie już od pierwszego przesłuchania.
Z początku może się wydawać mocno niespójna, ponieważ można odnieść wrażenie, że każdy kawałek jest w nieco innym klimacie. Każdy ma w sobie jakiś charakterystyczny motyw, który odróżnia go od reszty. Przeważnie są to jakieś dziwne dźwiękowe ozdobniki.
Przykładowo chorały mnichów, ambientowe "krople wody", rytualne zaśpiewy czy wrzask rozwydrzonego dziecka.
Już pierwszy utwór może zdenerwować słuchacza, z powodu niezbyt pasujących do siebie zmian tempa. Powolne podciągnięcia na gitarze, przeplatane mardukową napierdalanką i średnimi tempami z palm mutingiem, gdzieś tak w połowie.
Mi jednak ten utwór przypadł do gustu i nadaje się świetnie na rozpoczęcie.
Ogólnie to formuła z grubsza jest taka, że utwory wolniejsze lub rozbudowane rytmicznie, przeplatają się z tymi szybszymi i brutalniejszymi.
Z szybszych strzałów, na plus zaliczył bym, posiadające ciekawe riffy i rozwiązania melodyczne "Shedding Skin" oraz "Hosanna". Jeśli chodzi o utwory bardziej klimatyczne, to fajne są "Cockatrice" ze wspomnianymi ambientowymi dźwiękami oraz mój faworyt na płycie "Metamorphosis", ozdobiony chorałami mnichów.
Całość w klamrę spina szybki i konkretny "Pallor Mortis" z niepokojącymi lamentami dziecka.
Moim zdaniem siłą tego albumu jest właśnie jego niespójność, a może raczej zróżnicowanie.
Choć pierwotnie można odnieść wrażenie, że całość kupy się nie trzyma, to jednak słucha się tej płyty fajnie i można odnaleźć na niej wiele różnych ciekawych smaczków.

środa, 2 października 2019

Ereb Altor - By Honour (2008)


Ten debiutancki album projektu muzyków związanych z doom metalowym zespołem Isole, wywołał niemałe poruszenie w środowisku muzycznym.
Gdy tylko się ukazał, coraz więcej ludzi wpadało w zachwyt i zaczęto go polecać tu i ówdzie.
Był to rok 2008 i wówczas byłem bardzo aktywny w przeglądaniu różnych nowości ze sceny skandynawskiej, z naciskiem na szwedzką właśnie.
Zatem bez większych poszukiwań i trudności, zapoznałem się z twórczością doom/viking metalowego Ereb Altor.
Już sama etykieta stylu muzycznego, przypiętego do nowego projektu muzyków Isole mogła zaciekawić.
Zważając na fakt, w jakiej stylistyce obracają się muzycy w macierzystej formacji, można było się tego spodziewać, że mogą pojawić się wpływy muzyki doom metalowej.
Dodajmy do tego viking metal, ten silnie inspirowany twórczością Bathory z płyt "Blood on Ice" czy obu części "Nordland" i wynik takiej mieszanki, zakładając, że zostanie umiejętnie skomponowany, nie może dać kiepskiego rezultatu i będzie co najmniej interesujący.
Tak się akurat złożyło, że Ereb Altor na swoim debiucie idealnie potrafił połączyć inspiracje epickim viking metalem w stylu Quorthona z naleciałościami doom metalowymi, przez co płyta brzmi świeżo, jest niezwykle klimatyczna i zachęca do niejednego odsłuchu.
Brzmienie jest surowe, głębokie niczym skandynawski las lub norweski fjord, wokale są inspirowane Quorthonem z epickiego okresu, często pojawiają się męskie chóry, tak charakterystyczne przecież dla viking metalu.
Ucztę muzyczną rozpoczyna preludium w postaci utworu "Perennial" zagranego na pianinie.
Po nim rozbrzmiewają gitary akustyczne, czyli wstęp do kolejnego utworu "Awakening", po którym już mniej więcej wiadomo z jaką muzyką będziemy mieć do czynienia.
Nad całością unosi się posępny, mroźny klimat północy, płyta jest bardzo spójna i można się przy niej idealnie odprężyć po ciężkim dniu.
Oprócz wyraźnych wpływów Bathory, w utworze "Dark Nymph" można dostrzec inspiracje starym Amorphis, tym z okresu "Tales from the Thousand Lakes".
Utwory są przeważnie długie, oprócz otwierającego płytę "Perennial", nie trwają krócej niż 7 minut,
ale absolutnie nie dłużą się w nieskończoność.
Moim bezdyskusyjnym faworytem jest utwór tytułowy "By Honour".
Jest to najlepszy i najbardziej reprezentatywny dla tej płyty kawałek.
Szkoda, że w późniejszym etapie twórczości, Ereb Altor skręcił mocno w stronę pagan/black metalu, bo ich debiut był wprost niesamowity i powinni się trzymać tej stylistyki, niż podążać w bardziej oklepane klimaty.
Ale z drugiej strony, nagrywając kolejne płyty w stylistyce z debiutu, można by było szybko zjeść własny ogon...

wtorek, 20 sierpnia 2019

Mannhai - Hellroad Caravan (2006)


Pasi'ego Koskinena pewnie większość kojarzy z Amorphis, Shape of Despair i jego własnego projektu Ajattara.
Wokalista ten zaśpiewał także na jednym z albumów stonerowego zespołu, w którym udzielał się także inny muzyk Amorphis basista Olli-Pekka Laine. Muzyka jaką gra Mannhai nie jest niczym odkrywczym, lecz mimo tego lubię często wracać do tego albumu.
Materiał ten wreszcie, w porównaniu do poprzednich płyt został opatrzony pasującym do tego rodzaju muzy brzmieniem.
Koskinen nie udaje tutaj nikogo i śpiewa w swoim stylu, co jest moim zdaniem ogromnym plusem, ponieważ jego głos także jak się okazało odnajduje się doskonale w stonerowej stylistyce.
Co prawda śpiewa w odpowiedniej dla gatunku manierze, ale w swoim stylu.
Muzycznie jest to totalny, metalizujący stoner rock gdzie możemy znaleźć inspiracje najważniejszymi zespołami tego podgatunku. Fajnie, że oprócz odpowiednio dociążonego brzmienia, zadbano o fajną rytmikę i bluesowy feeling, przez co materiał nie jest ciężki i toporny, ani zbyt lekki, suchy i bzyczący, jak niektóre produkcje.
Najlepsze kawałki znajdują się na początku płyty, ponieważ już na samym otwarciu mamy szybki, nadający się świetnie do skateboardingu "Shellshock". Zaraz po nim słyszymy bardzo rozpoznawalny riff (jakaś piąta woda po kisielu drugiego riffu w sabbathowskim "Hole In The Sky"), wykorzystany w najlepszym na płycie, bujającym "Fuzzmaster".
Do trzeciego kawałka "Spaceball" został nakręcony psychodeliczny teledysk, a czwarty "Dambuster" to nic innego jak mocno zalatujący klimatem Amorphis walec.
Z kolei umieszczony na płycie Amorphis "Far From The Sun" utwór "Killing Goodness" mógłby zamienić się miejscem z "Dambuster" z uwagi na stonerowy klimat.
Potem na płycie ciśnienie już spada i poza fajnym "Mojo Runner" nie dzieje się w zasadzie nic szczególnego. Nie przeszkadza to absolutnie w tym, żeby podczas słuchania tego materiału być zadowolonym i odprężonym. Album bez zgrzytu przelatuje od początku do końca.
Polecam szczególnie miłosnikom stonera oraz fanom Amorphis z ciekawości.

piątek, 9 sierpnia 2019

Dismember - Like An Ever Flowing Stream (1991)


Dismember to jeden z najbardziej konserwatywnych zespołów z kręgu szwedzkiego death metalu.
W dodatku jeden z pierwszych jakie powstały i najbardziej rozpoznawalnych.
Każda płyta jaką od nich słyszałem jest zagrana według tej samej receptury i na każdej znajdzie się coś fajnego.
Debiutancki album pod szyldem Dismember "Like An Ever Flowing Stream" ujrzał światło dzienne w 1991 roku i z miejsca stał się kluczowym elementem w historii szwedzkiej odmiany death metalu.
Lecz tak naprawdę zaczęło się jeszcze wcześniej, gdyż utwory, które miały się znaleźć na debiutanckim albumie znalazły się... na płycie zespołu Carnage "Dark Recollections", wydanej rok wcześniej.
Otóż w Carnage pogrywali sobie muzycy Dismember wraz z Michaelem Amottem, podczas przerwy w działalności macierzystej kapeli. Efektem tego było wydanie kilku utworów granych w czasach Dismember pod szyldem Carnage. Później gdy Michael Ammott zasilił szeregi Carcass, reszta muzyków postanowiła reaktywować Dismember.
"Like An Ever Flowing Stream" jest encyklopedycznym przykładem szwedzkiego, sztokholmskiego death metalu.
Piaszczyste brzmienie ustawionych na maksa pokręteł w efekcie Boss "Metal Zone", growl i szybkie tempa urozmaicone ciężkimi zwolnieniami.
Dodatkowo na płycie pojawia się kilka melodyjnych momentów, szczególnie w otwierającym "Override of the Overture", mogących się kojarzyć z melodyjną odmianą death metalu, kultywowaną na ogół wśród zespołów skupionych wokół innego szwedzkiego miasta.
W większości jednak są to typowe szybkie strzały jak "Soon to be Dead" czy szlagier "Skinned Her Alive". Można w tym wszystkim odczuć swobodę przekazu wcale nie gorszą niż na "Left Hand Path" ich ziomali z Entombed. Debiut Dismember wytyczył ścieżkę, którą ten zespół będzie podążać przez kolejne płyty, dając równocześnie inspiracje kolejnym, powstającym jak grzyby po deszczu kapelom.
Warto wspomnieć także o wkładzie związanego z Entombed Nicke Anderssona, który... zasugerował nazwę, zaprojektował logo oraz nagrał trochę solówek na tymże albumie.
Całość spina w klamrę znakomita okładka Dana Seagrave'a.

czwartek, 1 sierpnia 2019

Dreamtale - World Changed Forever (2013)



Dawno na moim blogu nie gościł melodyjny europejski power metal. W ostatnim czasie jakoś naszła mnie potrzeba żeby sobie posłuchać czegoś w tych klimatach i moje zainteresowanie dość przypadkowo przykuł materiał nagrany przez fiński zespół Dreamtale.
O zespole słyszałem już dawno, jednak nigdy jakoś nie wywoływał u mnie większych emocji.
Nie zmieniła tego także płyta "World Changed Forever".
Dreamtale gra typowy fiński melodyjny power metal. Co można rozumieć przez słowo "typowy"? Dużo klawiszowych brzmień, szybsze tempa oraz wysoki melodyjny wokal.
Całość spowija klimat kojarzący się właśnie z fińskimi zespołami grającymi ten podgatunek metalu.
Jeśli chodzi o warsztat, to w Dreamtale grają naprawdę dobrzy muzycy. Każda partia jest odegrana na wysokim poziomie. Mamy krzykliwe klawisze, odpowiednio pasujące do muzyki jaką gra Dreamtale, bardzo dobre solówki gitarowe i dość przystępny (czytaj "nie wkurwiający") wokal znanego także z doom metalowego Kypck wokalisty Erkki'ego Seppänena. Sekcja rytmiczna jedzie także na przyzwoitym poziomie. Niby wszystko jest fajnie, ale niestety bolączką tego materiału jest brak dobrego kompozytorskiego sznytu. Większość utworów nie ma przebojowego potencjału, co podobnie jak w klasycznym hard rocku czy heavy metalu jest moim zdaniem kluczowe i w dużym procencie świadczy o wartości zespołu. W melodyjnym power metalu po prostu muszą być ultrachwytliwe melodie i refreny, które pamięta się już po pierwszym przesłuchaniu, bo inaczej dupa zbita. Można grać ten podgatunek na różne sposoby, ale melodie muszą siąść w głowie.
Co prawda jest jeden utwór, który ma tą przebojowość i nóżka sama chodzi, mowa o "Tides of War". Niestety za bardzo przypomina on "Send Me a Sign" Gamma Ray, z powodu strasznie podobnego głównego motywu. Gdy kończy się główny motyw i zostaje sam bas z perkusją, aż chce się zaśpiewać z wokalistą "Out of the dark...".
Mimo tego lubię ten utwór bardzo i uważam, że jest on najlepszy na płycie. Może dlatego, że mam słabość do takich lekkich "hansenowskich" kawałków z przytupem.
Niezłe są jeszcze zalatujący wczesną twórczością Tobiasa Sammeta "Back To The Stars" i pełen zmian temp "The Signs Were True" z fanfarowym motywem głównym, dobrym refrenem i fajną solówką.
Dobrze zapowiadające się kawałki zepsute są przez zbyt przewidywalne lub po prostu słabe melodie.
Wejścia do kawałków też mają naprawdę dobre, zwłaszcza początki "The Heart After Dark" i "Join The Rain". Nie zabrakło ballad, jakimi są rozmarzony utwór tytułowy oraz baśniowy "Destiny's Chance".
Niestety to za mało żebym się przekonał do tego zespołu i sięgnął po resztę twórczości.
Chociaż... tak naprawdę ta recenzja nie powstałaby gdyby nie fakt, że coś w tej płycie musi być magicznego, bo po pierwszym przesłuchaniu chciałem wracać do niej co najmniej kilka razy.
Sprawdzała się dobrze jako tło do wykonywania różnych czynności, lecz koniec końców nie siadła należycie.
A szkoda, bo jak wspomniałem zespół jest bardzo dobry technicznie i trochę szkoda, że kompozycyjnie jest to niestety druga liga w tego typu graniu.
Z technicznych ciekawostek warto nadmienić, że album zmiksował Timo Tolkki.
Okładka byłaby bardzo fajna, bo lubię takie marynistyczne motywy, ale przez logo zespołu doklejone "na odwal się", niestety traci swój urok.

czwartek, 30 maja 2019

Infestdead - Hellfuck (1997)


infestdead hellfuck

W jednym z wywiadów Dan Swanö powiedział, że granie death metalu to dla niego "piece of cake".
Zatem zapewne żadnego problemu nie stanowiło dla niego nagranie materiału stricte kojarzącego się z Deicide. W dodatku nagrał go z wieloletnim kompanem, z którym współtworzył kultowy zespół Edge of Sanity czyli Andreasem Axelssonem. Po dobrze przyjętej EP-ce "Killing Christ", Panowie Dan i Dread postanowili pójść za ciosem i nagrać pełny album.
Utwory są krótkie, bo w każdym z nich zmieścili się w dwóch minutach, ale długość kawałków jest zdecydowanie wystarczająca. Postanowiono na szybkie, konkretne strzały, utrzymane w stylistyce jaką parał się w najlepszych latach wspomniany Deicide. Dodatkowo całość okraszona jest brzmieniem, które przywodzi na myśl materiały powstałe w studio Morrisound w Tampie na Florydzie. Żeby było mało, to teksty są bluźniercze i obrazoburcze, zupełnie jak te, których autorem jest Glenn Benton. Często pojawiają się nakładane na siebie wokale, niski growl oraz charczący skrzekliwy, zupełnie jak w... wiadomo jakim zespole.
Utwory są chwytliwe i zostają w czachownicy od razu po pierwszym przesłuchaniu, ale absolutnie nie ma co mówić o żadnym pójściu na łatwiznę czy kompromis.
Nic z tych rzeczy. Po prostu są to bardzo dobre, konkretne w przekazie kawałki.
W projekcie Infestdead muzycy Edge of Sanity udowodnili, że czysto florydzka stylistyka także nie jest im obca i że czują taką muzykę doskonale.
Co najważniejsze potrafią ją dobrze skomponować i zagrać bez cienia parodii.
Fanów twórczości Dana Swanö nakłaniać do zapoznania się z tym matexem nie będę, bo na pewno go znają (chyba, że nie chce im się przekopywać przez stertę muzyki, którą współtworzył ten zasłużony muzyk). Anyway, Infestdead jest przykładem na to, że Szwedzi też umieją we florydzki death metal.

czwartek, 23 maja 2019

Unleashed - Where No Life Dwells (1991)


unleashed where no life dwells

Unleashed jest zespołem wymienianym jednym tchem obok Entombed, Dismember czy Grave.
Nic dziwnego, gdyż jest to twór, którego korzeni należy się dopatrywać w kultowym Nihilist.
To właśnie z kolesiami z później powstałego na gruzach tego zespołu Entombed, pogrywał wcześniej Johnny Hedlund, lider opisywanej załogi.
Po opuszczeniu Nihilist, Johnny założył swój zespół i po nagraniu kilku demówek, splitu oraz EP-ki, niebawem ukazał się debiutancki album, niezwykle ważny jak się okazało dla szwedzkiego death metalu (heh w sumie, czy któryś z pierwszych albumów wielkich ze Sztokholmu nie był ważny?).
Tak się akurat składa, że Unleashed poznałem najpóźniej ze wszystkich wymienionych przeze mnie wcześniej zespołów. Jakoś tak się złożyło, że było mi z tym zespołem nie po drodze.
Możliwe, że wpływ na to miał mój pierwszy kontakt z ich muzyką. Otóż pierwszym materiałem jaki od nich usłyszałem była koncertówka "Eastern Blood - Hail to Poland", a kto mnie dobrze zna ten wie, że za albumami live nie przepadam. Wolę zdecydowanie wizję i fonię.
Przez lata jakoś nie miałem kontaktu z tym zespołem, znajomi też raczej ich nie słuchali.
Aż pewnego dnia postanowiłem się zapoznać z debiutem "Where No Life Dwells".
Powiem tak... pizdy pod oczami goiły się długo...
Spodziewałem się grania podobnego do Entombed, Dismember i Grave. Podobnej produkcji...
Innymi słowy nie spodziewałem się takiej intensywności, dość często atakujących blastów i energii.
W dodatku całość jest okraszona porządnym ale wciąż mrocznym, niczym dno studni brzmieniem.
Materiał został zarejestrowany nie w Szwecji, a w Woodhouse Studios w Niemczech przez Waldka Sorychtę.
Była to zupełnie inna jakość, wbrew temu co przed chwilą napisałem, nie odbiegająca tożsamością od pozostałych szwedzkich death metalowych zespołów. Otóż ekipie z Unleashed udało się już na samym starcie nagrać materiał w swoim rozpoznawalnym stylu. Nie trzeba było (jeszcze) zmieniać tematyki tekstów, wtrącać do death metalu jakichś gotyckich, doomowych, bluesowych czy innych progresywnych smaczków. Po prostu, jak zresztą słychać, dało się zapierdolić solidnym i konserwatywnym death metalem, wyróżniającym się z peletonu.
Płytę rozpoczyna akustyczne intro, które jednocześnie jest utworem tytułowym.
Po nim zaczyna się jazda i tak w zasadzie jest przez całą płytę. Szybkie tempa perkusji, blasty, ciężkie i smoliste zwolnienia kojarzące się na ten przykład z Candlemass oraz mielenia w średnim tempie. To wszystko zagrane w stylu, który Unleashed starali się rozwijać wraz z kolejnymi albumami.
Każdy instrument brzmi doskonale, zwłaszcza perkusja została świetnie ustawiona, zaś wokal Hedlunda jest czytelny i idealnie pasujący do muzyki. Co jakiś czas kawałki są urozmaicane jego charakterystycznymi okrzykami "Die!".
Jeśli ktoś lubi death metal, a jakimś cudem nie zna jeszcze Unleashed, to niech nie będzie takim ignorantem jak ja i czym prędzej zapozna się z tym materiałem.

sobota, 18 maja 2019

Cor Scorpii - Monument (2008)


cor scorpii monument

Oprócz zespołu Vreid, byli muzycy w pewnych kręgach kultowej formacji Windir maczają palce w innym projekcie zwanym Cor Scorpii.
Tym razem jest to w prostej linii kontynuacja tego co grali w macierzystej kapeli, czyli dość melodyjny i klimatyczny viking/black metal z tekstami po norwesku.
Muzyka zawarta na tym krążku świetnie nawiązuje do najlepszych czasów Windir.
Płyta rozpoczyna się od monumentalnego (jak nazwa płyty...), nostalgicznego i podniosłego riffu przewodniego utworu "Ei fane svart". Podobne riffowanie kojarzyć się może chociażby z "Mother North" ich rodaków z Satyricon. Większość tekstów zawartych na płycie została napisana i wykrzyczana w języku norweskim. O ile mi wiadomo, to Cor Scorpii porusza w nich inną tematykę niż Windir. Muzycznie zaś klimat, melodie oraz forma przekazu kojarzą się jednoznacznie z macierzystą kapelą. Oprócz epickich riffów gitarowych i melodii, w tle można usłyszeć dyskretne orkiestracje dodające odpowiedniej atmosfery. Co jakiś czas usłyszymy także partie pianina. Uczulonych na klawisze w muzyce metalowej uspokajam - nie brzmi to jak symfoniczny black metal.
Dość często występują rzewne melodie jak ta w najdłuższym utworze na płycie "Oske og innsikt". Dodatkowo utwór ten urozmaicony jest męskimi chórami, co czyni go oprócz "Ei fane svart" najciekawszym utworem na tym wydawnictwie.
Pod koniec instrumentalnego utworu "Helvetefossen" umieszczono zapamiętywalną partie klawiszową, na którą zwróci uwagę każdy czujący muzykę już przy pierwszym odsłuchu, jestem tego pewien.
Na koniec dodam, że płyta jest świetnie wyprodukowana, co jest znakiem rozpoznawczym wydawnictw zarówno Vreid jak i Cor Scorpii. Brzmienie jest przestrzenne, idealnie słychać każdy instrument oraz wokal.
Polecam wszystkim, którzy lubią akurat takie podejście do grania black metalu.

sobota, 4 maja 2019

Candlemass - King of the Grey Islands (2007)

candlemass king of the grey islands

Stosunkowo niedawno po reaktywacji w starym, najlepszym składzie nastąpiła zmiana na miejscu wokalisty. Charyzmatyczny gruby mnich Messiah Marcolin został usunięty z zespołu a jego miejsce zajął znany z Solitude Aeternus Robert Lowe.
Wielu fanów wraz ze mną było tym faktem zasmuconych, ale przecież nie raz w Candlemass śpiewał ktoś inny, więc trzeba było zaakceptować zmianę i zapoznać się z nowym dziełem Szwedów.
Utwory znajdujące się na "King of the Grey Islands" były napisane jeszcze pod Messiaha Marcolina i jeszcze z nim na pokładzie zaczęto rejestrację w studio nagraniowym.
Gdy pucaty mnich opuścił zespół, trzeba było zaniechać sesję i rozpocząć ją z nowym wokalistą.
Robert Lowe śpiewa zupełnie inaczej niż Messiah, ale ma ciekawą barwę, przez co słucha się go dobrze. Muzycznie mamy poniekąd kontynuacje tego co było nagrane na poprzednim krążku.
Mroczne brzmienie rodem ze średniowiecznych katakumb zostało już dawno zastąpione innym, nowocześniejszym. Jednak muzycznie nadal jest ciężko i posępnie. 
Oprócz typowych dla Candlemass epickich doomowych walców, mamy też przyspieszenia i zmiany tempa.
Doskonale to słychać w pierwszym utworze po akustycznym intro, czyli znakomitym "Emperor of the Void".
Referen wbija się w czachownicę od razu i na długo zostaje. Podobnie ma się sprawa z kawałkiem w zupełnie innym klimacie czyli "Embracing the Styx", który to powolnym riffem o nieco slayerowskiej melodyce spławia nas wraz z Charonem rzeką Styx. 
Z kolei utwór "Of Stars and Smoke" posiada totalnie nie candlemassowy refren, lecz cała reszta kawałka już brzmi jak Candlemass. Bardzo fajny jest też walcowaty "Devil Seed".
Podsumowując, jest to niezła płyta, ale słabsza od poprzedniej.

niedziela, 28 kwietnia 2019

Guillotine - Under The Guillotine (1997)


guillotine under the guillotine szwecja thrash metal

Pamiętam jakie wrażenie zrobił na mnie debiut Kreatora, gdy pierwszy raz usłyszałem go z kasety.
Kawałek "Tormentor" rozpierdolił mnie doszczętnie już przy pierwszym przesłuchaniu.
Byłem ucieszony jak dziecko, gdy podczas szperania po szwedzkich zespołach metalowych natrafiłem na Guillotine.
Głównym założeniem, tej szwedzkiej kapeli było granie thrash metalu, hołdującego najlepszym czasom teutońskiego metalu ze szczególnym naciskiem na Kreatora.
Zespół powstał w 1995 roku jako projekt poboczny muzyków związanych z Nocturnal Rites.
Tak się składa, że "Endless Pain" i "Pleasure to Kill", to moje ulubione płyty Kreatora, ze szczególnym naciskiem na debiut, a wokal Ventora podchodził mi bardziej niż Petrozzy.
Zatem muzyka jaką zaprezentowało Guillotine na swoim debiutanckim albumie "Under The Guillotine" trafiła do mnie od strzała.
Wystarczy być trochę obytym w thrash metalu, aby dostrzec jawne inspiracje wiadomą kapelą, patrząc już na nazwę zespołu oraz płyty.
Jakby tego było mało, to na track liście znajduje się także utwór o tytule... "Tormentor".
Panowie błysnęli inwencją twórczą.
W każdym razie, muza zaprezentowana przez Szwedów broni się jak najbardziej.
Jest to kolejny przykład na to, że muzyka nie musi być oryginalna (ba! nawet w cholerę wtórna), żeby słuchało się jej z wypiekami na twarzy i żeby nie można było usiedzieć w miejscu.
Muzyka na "Under The Guillotine", to zlepek inspiracji w szczególności starym Kreatorem, odrobina starego Death, Possessed i pewne naleciałości z pierwszej płyty Bathory.
Zespół sunie do przodu od początku do końca, atakując słuchacza srogimi batami w postaci szybkich kawałków z nielicznymi zwolnieniami temp.
Brzmienie jest takie jakie być powinno przy graniu tego typu muzyki. Jest szorstko i oldschoolowo.
Brzmi to dokładnie tak, jak brzmiały płyty w latach 80-tych z teutońskim thrashem.
Czasem ma się wrażenie, że słucha się w kółko tego samego kawałka, ale to dlatego, że materiał jest stworzony według ściśle określonej konwencji.
W każdym razie bez trudu mogę wskazać swoje ulubione utwory.
Absolutnie najlepszym utworem na płycie jest brutalny i ostry jak brzytwa "Grave Desecrator", z świdrującą w uszach solówką. Ten utwór z pewnością znalazłby się na mojej liście z muzyką do słuchania podczas stanu mocnego wkurwienia.
Lubię też bardzo otwierającego płytę "Executioner", podoba mi się również posiadający zerznięty i lekko zmodyfikowany riff ze wspomnianego na początku recenzji "Tormentora" utwór "Leprosy".
Porządnego kopa daje także "Crucifixion".
Oprócz szybkiego riffowania mocnym atutem tej płyty są chwytliwe refreny (oczywiście we właściwym dla tego rodzaju muzyki znaczeniu).
Guillotine na debiutanckiej płycie jest totalnym worship bandem, ale tak jak wspominałem absolutnie mi to nie przeszkadza, gdyż muzyka broni się znakomicie.
Dla fanów starego Kreatora must have!


czwartek, 28 marca 2019

Am I Blood - The Truth Inside The Dying Sun (2001)



Zespół ten poznałem jak większość, gdy podczas oczekiwania na kolejną płytę Metalliki (nieporozumienie jakim było "St. Anger") w sieci udostępniono fake'owy, rzekomo nowy materiał. Jednym z utworów znajdujących się na płycie był "Gone With You", jak się okazało nagrany przez fińska kapelę Am I Blood. Materiał zawarty na tej płycie jest jawnie inspirowany "czarną płytą" czwórki z Bay-Area. Zatem jeśli ktoś uwielbia takie klimaty to będzie szczęśliwy. 
Tak się składa, że ja bardzo lubię ten przełomowy album, który dla jednych oznaczał zmierzch thrash metalu, a dla innych odświeżenie formuły i nową jakość. Sporo zespołów thrashowych w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych poszło właśnie w tym kierunku, inni rozpadli się lub poszli drogą wytyczona przez Panterę czy Sepulturę. Płyta "The Truth Inside The Dying Sun" brzmi jakby była nagrywana właśnie w tamtym okresie i jest swoistym fenomenem, bo po 2000 roku mało kto odnosi się właśnie do spuścizny płyty "Metallica".
Fińska odpowiedź na "Black Album" pełna jest charakterystycznych dla pierwowzoru zagrywek, niezłych solówek gitarowych, melancholijnego klimatu oraz wokaliz w stylu Hetfielda. Do tego stopnia, że momentami słyszymy podobne melodie czy słowa w tekstach.
Brakuje jedynie tutaj wyraźnej przebojowości jaką charakteryzuje się czwarty album Metalliki.
Ale na tym poletku niewielu z epigonów było w stanie im dorównać. Oprócz wspomnianego na samym początku "Gone With You", zdecydowanie wybija się fajnymi melodiami i refrenem "The Lies Wrote Mysteries". Ciekawym utworem jest dość rozbudowany " The Saddest Grief". Reszta utworów przechodzi jakoś bez echa i nie zostaje na długo w głowie. Cóż można powiedzieć na koniec... Ultrasi Metalliki znają ten materiał na pewno. Co do reszty, jak ktoś bardzo lubi "czarny album" i lżejsze oblicze Metalliki, to może sprawdzić z ciekawości.
Mnie w każdym razie ta płytka nie zachęciła do zapoznania się z resztą dyskografii Finów.

środa, 20 marca 2019

Stone - No Anaesthesia! (1989)


Fińską kapelę Stone kojarzą na pewno thrashowi szperacze poszukujący perełek z przełomu lat 80 i 90 oraz... fani Children of Bodom, w którym rolę gitarzysty objął jakiś czas temu Roope Latvala, współzałożyciel Stone. Zresztą COB nagrali nawet kiedyś ich cover "No Commands".
Dlaczego warto się zapoznać ze Stone, a w szczególności z ich drugim albumem "No Anaestesia!"?
Bo to kawał dobrze zagranego, rozbudowanego thrash metalu stylistycznie bliskiego płytom "...And Justice for All" czy "Victims of Deception". Można śmiało powiedzieć, że to ich europejski odpowiednik jak na tamte czasy. Jest tylko niestety jeden czynnik, który mocno osłabia to ciekawe muzycznie wydawnictwo. Jest nim wokal basisty Janne Joutsenniemi.
Kurde faja nie wiem co jest nie tak... Podoba mi się wokal Cronosa, Snake'a, Lemmy'ego, Rudego, więc teoretycznie nie powinienem mieć problemu z wokalem na "No Anaestesia!".
A jednak momentami drażni mnie niemiłosiernie i zanudza ten przepity i obojętny wokal.
Może dlatego, że brakuje mu charakterystycznej w thrashu werwy? Może właśnie przez to.
Album otwiera zagrany na gitarze elektrycznej motyw z twórczości fińskiego kompozytora Jana Sibeliusa "Finlandia", lecz zaraz po nim zamiast spodziewanego pierdolnięcia jest chwila wyciszenia i dopiero po niej rozpoczyna się część właściwa drugiego utworu "Sweet Dreams". Dziwny zaiste zabieg, ale może został zastosowany aby uniknąć sztampy. W każdym razie utwór ten to typowy thrashowy wałek, którego nie powstydziłby się przykładowo Testament.
Uwagę przykuwa najlepszy na płycie "Back to the Stone Age" zaczynający się gitarą akustyczną, ze zmianami temp oraz powtykanymi tu i ówdzie świetnymi partiami solowymi. Warto uwagę zwrócić właśnie na solówki, które są ogromnym atutem tej płyty. Są przemyślane i bardzo dobrze zagrane. Fajny jest napędzany głównym riffem a'la Voivod utwór "Concrete Malformation".
Godnym uwagi jest też najdłuższy na płycie utwór tytułowy, zaczynający się niezbyt przyjemnie kojarzącym się dźwiękiem wiertarki dentystycznej. Zresztą nazwa płyty zobowiązuje.
Niepotrzebny jest za to niepasujący do całości przerywnik w stylu jajcarskich, krótkich numerów Nuclear Assault czyli "Kill the Dead".
Podsumowując jest to udany materiał, lecz do poziomu wspomnianych przeze mnie na początku płyt "...And Justice For All" czy "Victims of Deception" jednak brakuje.
Przede wszystkim kuleje chwytliwość oraz odbiór utrudnia nijaki wokal.

czwartek, 28 lutego 2019

Entombed A.D. - Back To The Front (2014)



Sporo wody w Wiśle upłynęło od czasu ostatniej płyty Entombed "Serpent Saints: The Ten Amendments". Można było odnieść wrażenie, że Szwedzi stracili już chęć do grania i wypalili się twórczo, aż w końcu jeden z najdłużej grających w kapeli muzyków, gitarzysta Alex Hellid postanowił odejść z zespołu.
Jak można było wywnioskować z wywiadów z Nico Elgstrandem lub LG Petrovem, to właśnie Alex był osobą, która wstrzymywała dalszy rozwój kapeli.
Dziwnym trafem po jego odejściu i po bataliach prawnych, związanych z nazwą zespołu, wkrótce na rynku pojawił się nowy materiał dawnych kolegów zatytułowany "Back to the Front".
A co do nazwy? Skoro prawa do nazwy należą do każdego z oryginalnych członków zespołu, LG z kolegami dodali do nazwy popularne ostatnimi czasy w takich przypadkach A.D. i gitara gra. 
Alex Hellid z kolei nie pozostał w tyle, skrzyknął starych kolegów Nicke Anderssona oraz Uffe Cederlunda i postanowili wskrzesić stary skład Entombed lecz bez udziału Petrova. 
Póki co na koncerty. Co z tego dalej wyniknie zobaczymy. 
W każdym razie ekipa LG nie próżnuje i starzy koledzy będą musieli spiąć dupę jeśli chcą nadgonić z nowym materiałem. Chociaż znając kreatywność Nicke Anderssona, to nie powinno być teoretycznie problemu. Wszystko zależy od tego jakie mają plany.
Entombed A.D. plany ma jasno sprecyzowane. Nagrywać nową muzę i napierdalać kolejne koncerty.
Gdy pojawił się krążek "Back to the Front" każdy fan szwedzkiego deathu był ciekawy co usmażył LG i spółka. Ostatnimi czasy był hype wśród starych kapel na powrót do korzeni, więc pewnie spora rzesza fanów liczyła na odniesienia do dwóch pierwszych, kultowych albumów. 
Owszem, płyta jest bardziej death metalowa niż bywało to od "Wolverine Blues" wzwyż.
Pojawiają się okazjonalne blasty, jak w najostrzejszym kawałku na płycie czyli "The Unterminer", LG zdecydowanie częściej growluje niż wrzeszczy lub próbuje śpiewać, gitary są odpowiednio dociążone. 
Jednak nie jest to jednoznaczny powrót do korzeni, raczej typowy dla Entombed death'n'roll, lecz w odświeżonej i podrasowanej formule. Solówki Nico Elgstranda są niezłe i przez swą melodyjność kojarzą się raczej z heavy metalem. 
Brzmienie jest poprawne, tak jak i poprawny muzycznie jest ten album. 
Za najlepszy utwór na płycie uważam "Waiting for Death" - w takich thrashujących momentach, chłopaki wypadają najkonkretniej.
Muzyka poniżej wypracowanego poziomu nie schodzi, ale daleko mi do wielkich zachwytów. 
Myślę, że "Back to the Front" to solidny średniak. Kolejna płyta "Dead Dawn" siadła mi już zdecydowanie bardziej.

czwartek, 21 lutego 2019

VOJD - The Outer Ocean (2018)


Po nagraniu drugiego krążka zespół Black Trip po perturbacjach związanych ze zmianami personalnymi przemianował się na VOJD. Odeszli goście znani z występów w Necrophobic oraz Nifelheim czyli Johan Bergebäck i Sebastian Ramstedt. Z gry w Black Trip zrezygnował także niestety kojarzony z Enforcer Jonas Wikstrand, którego świetne partie perkusji nadawały ich muzyce niezwykłej motoryki.
Pod starym szyldem grali bardzo przyzwoity stary heavy metal, w uproszczeniu w klimatach bliskich późnemu Thin Lizzy i wczesnemu Iron Maiden z Paulem D'Anno na wokalu. 
Dwie płyty owego Black Trip bardzo mi przypadły do gustu, głównie ze względu na owe inspiracje oraz za niebywały feeling, który sprawiał, że nóżka tupała cały czas i główka się kiwała.
Siłą tego zespołu było to, że wszyscy muzycy doskonale wiedzieli o co w tego typu muzyce chodzi i świetnie ją czuli.
Po zapoznaniu się z nową muzyką, nagraną już pod nowym szyldem mam mieszane uczucia. 
Nadal jest to klasyczne granie, ze świetnymi solówkami, lecz tym razem mniej już tych naleciałości i buntu NWOBHM, a więcej klasycznego rocka spod znaku KISS, czy Scorpions z czasów Rotha. Takie odniosłem wrażenie słuchając tej muzyki. W czasach Black Trip wokalista Joseph Tholl brzmiał dla mnie jak skrzyżowanie Lynnotta z D'Anno. Tym razem do tej krzyżówki dochodzi głos agresywnego (przepitego?) Paula Stanleya, przez co w połączeniu z niektórymi zagrywkami muzyka grana przez VOJD skręca momentami w kierunku KISS z lat siedemdziesiątych. I teoretycznie powinno być bardzo fajnie, bo uwielbiam takie granie. 
Lecz w praktyce mam wrażenie, że trochę zeszła z nich para i kawałki nie dają tak solidnego kopa jak bywało to w czasach Black Trip. Oczywiście nie jest tak przez cały czas, bo chwytliwy dynamit w postaci "Secular Wire", choć skrojony według typowych schematów, skutecznie wyrywa z kapci.
Pewnym novum jest też totalnie bluesowy "Dream Machine" z harmonijką ustną.
Reszta to logiczna kontynuacja tego co grał Black Trip ale bardziej w hard rockowym sosie z końcówki lat 70-tych.
Niestety jest to zniżka formy w porównaniu do tego co nagrywali pod poprzednią nazwą.

czwartek, 7 lutego 2019

Agony - The First Defiance (1988)



Agony jest jednym ze szwedzkich zespołów thrash metalowych powstałych i działających w latach 80-tych. Najbardziej znaną postacią grającą w tym zespole był gitarzysta Pelle Ström, który udzielał się także w Comecon, Omnitron i w crossoverowym The Krixhjälters.
Ich jedyna płyta "The First Defiance" kończy ich skromny dorobek. 
Poznałem ją podczas badania sceny thrash metalowej z tamtych lat i nie zrobiła na mnie jakiegoś większego wrażenia. Ot poprawnie zagrany thrash w stylistyce bardziej amerykańskiej aniżeli europejskiej. 
Wszystko jest tu do bólu poprawne, bez jakiegoś elementu zaskoczenia, który mógłby zaciekawić słuchacza. Dziwna jest to płyta, ponieważ ciężko wychwycić tutaj jakieś nachalne skojarzenia z innymi zespołami ale i też nie można jasno stwierdzić żeby Agony grało w swoim, oryginalnym stylu.
Słychać tu w niektórych motywach echa twórczości Megadeth, brzmieniowo przypomina mi to trochę Blind Illusion. Jest to zdecydowanie granie bliższe stylistyce z Bay Area. Nie można absolutnie powiedzieć żadnego złego słowa na temat umiejętności muzyków, bo technicznie radzą sobie bez zarzutów, ale niestety zabrakło tutaj czynnika, który sprawił by żebym częściej sięgał po muzykę Agony. Za to na playlistę można wrzucić zdecydowanie wybijający się z reszty, kończący płytę, świetny numer "Deadly Legacy". Wprawdzie nie jestem zwolennikiem playlist czy innych składanek, bo wolę słuchać całych płyt, ale myślę, że ten numer zasługuje na to by znaleźć się w jakimś "the best of".

wtorek, 29 stycznia 2019

Lowrider - Ode to Io (2000)


Raz na czas jakiś mam tak, że nachodzi mnie ochota na stoner rocka. Nie jestem jakimś strasznym koneserem tego podgatunku, ale jak mnie złapie, to nie chce puścić przez jakiś czas. 
Szwedzkiego Lowridera poznałem swego czasu właśnie podczas jednego z takich momentów. 
Goście obrali taką stylistykę, jaką lubię bardzo jeśli chodzi o tego typu granie. Piaszczyste, ciepło brzmiące gitary i sporo klimatu kojarzącego się jednoznacznie z Kyuss. Nawet wokale są zaśpiewane trochę w manierze Garcii, tyle, że po swojemu. Klimat zatem zagrał momentalnie i z chłodnej Skandynawii przeniosłem się do upalnej południowej Kalifornii. Zważywszy na fakt, że w momencie pisania tej recki jest zimno i nieprzyjemnie jak cholera, oraz, że nie mogę się doczekać lata, pasuje mi baaardzo taka odskocznia. Kompozycyjnie jest nieźle. Jest odpowiedni groove, kawałki bujają i nie nudzą. Psychodelia jest zapodana w odpowiedniej dla mnie dawce. Muzyka płynie swobodnie i przyniosła mi upragnione odprężenie przez niejeden wieczór po ciężkim dniu. Gdzie trzeba przyspieszyć tam jest dynamicznie a gdzie pasuje dociążyć solidnym dołem tak się właśnie dzieje. Najlepiej wchodzą utwory "Caravan", zaczynający się wariacją na temat Sabbathowego "Hole in the Sky" (którą to już? haha) kawałek  "Flat Earth", "Dust Settlin'", "Texas Pt I & II" i "Saguaro". 
Jeśli chcielibyście posłuchać typowej stoner rockowej płyty, w tym wypadku Lowrider "Ode To Io" będzie jednym z idealnych wyborów. Duuuust settleee sooo slooow yeah...

niedziela, 13 stycznia 2019

Negative Self - Negative Self (2015)


Lubicie Suicidal Tendencies? Jaracie się w szczególności krążkami nagranymi na przełomie lat 80 i 90?
W takim razie rozglądajcie się za Negative Self.
W swoich opisach na tym blogu, nie raz wspominałem, że Szwecja powinna zdobyć nagrodę Nobla (sic!) za zasługi w rozwoju klonowania zespołów metalowych.
Kolejnym przykładem jest ten zespół. Muzycy Negative Self jak doskonale słychać (i widać po teledyskach) bardzo lubią twórczość Mike'a Muira.
Klimat płyt "How Will I Laugh Tommorow...", "Lights...Camera...Revolution" oraz "The Art of Rebellion" wylewa się z tej płyty strumieniami. Jedynym odróżniającym czynnikiem jest brak funkujących tu i ówdzie momentów, którymi ozdabiane były wyżej wspomniane płyty (wielka w tym zasługa trzepiącego dziś kasiorę w Metallice, świetnego Roberta Trujillo).
Ale jak komuś tego brakuje to odsyłam do Mordred, Ignorance lub z grubej rury do Infectious Grooves.
Wokalistą Negative Self  jest Andreas Sandberg znany z Dr. Living Dead!, zespołu swoją drogą również obficie odwołującego się do twórczości Suicidals.
Jego wokal choć łagodniejszy, przypomina manierę Cyco Miko.
Podobnie jak na płytach ST ze szczytowego okresu kariery, często jesteśmy atakowani leadami w stylu Rocky'ego George'a.
Utwory są utrzymane raczej w średnim tempie, choć zdarzają się czasem thrashowe zapierdalanki.
Ciężko mi jest ocenić tę płytę ponieważ fajnie mi się jej słucha, nie mam większych zastrzeżeń.
Kto mnie zna ten wie, że brak oryginalności mi nie przeszkadza, pod warunkiem, że muzyka będzie spoko. Tutaj muzyka jest spoko i właśnie tylko spoko. Brakuje mi tutaj zdecydowanego pierdolnięcia w niektórych momentach, które z pewnością podrasowało by ten materiał.
Szkoda też, że chórki nie są bardziej wyeksponowane i brakuje mi utworów (jednego czy dwóch) w stylu "Pledge Your Allegiance", gdzie można sobie poskakać, pogibać się  i drzeć japę do skandowanych refrenów.
No i okładka. Żaden fan Suicidal Tendencies nie przeoczy tego wydawnictwa.