wtorek, 20 sierpnia 2019

Mannhai - Hellroad Caravan (2006)


Pasi'ego Koskinena pewnie większość kojarzy z Amorphis, Shape of Despair i jego własnego projektu Ajattara.
Wokalista ten zaśpiewał także na jednym z albumów stonerowego zespołu, w którym udzielał się także inny muzyk Amorphis basista Olli-Pekka Laine. Muzyka jaką gra Mannhai nie jest niczym odkrywczym, lecz mimo tego lubię często wracać do tego albumu.
Materiał ten wreszcie, w porównaniu do poprzednich płyt został opatrzony pasującym do tego rodzaju muzy brzmieniem.
Koskinen nie udaje tutaj nikogo i śpiewa w swoim stylu, co jest moim zdaniem ogromnym plusem, ponieważ jego głos także jak się okazało odnajduje się doskonale w stonerowej stylistyce.
Co prawda śpiewa w odpowiedniej dla gatunku manierze, ale w swoim stylu.
Muzycznie jest to totalny, metalizujący stoner rock gdzie możemy znaleźć inspiracje najważniejszymi zespołami tego podgatunku. Fajnie, że oprócz odpowiednio dociążonego brzmienia, zadbano o fajną rytmikę i bluesowy feeling, przez co materiał nie jest ciężki i toporny, ani zbyt lekki, suchy i bzyczący, jak niektóre produkcje.
Najlepsze kawałki znajdują się na początku płyty, ponieważ już na samym otwarciu mamy szybki, nadający się świetnie do skateboardingu "Shellshock". Zaraz po nim słyszymy bardzo rozpoznawalny riff (jakaś piąta woda po kisielu drugiego riffu w sabbathowskim "Hole In The Sky"), wykorzystany w najlepszym na płycie, bujającym "Fuzzmaster".
Do trzeciego kawałka "Spaceball" został nakręcony psychodeliczny teledysk, a czwarty "Dambuster" to nic innego jak mocno zalatujący klimatem Amorphis walec.
Z kolei umieszczony na płycie Amorphis "Far From The Sun" utwór "Killing Goodness" mógłby zamienić się miejscem z "Dambuster" z uwagi na stonerowy klimat.
Potem na płycie ciśnienie już spada i poza fajnym "Mojo Runner" nie dzieje się w zasadzie nic szczególnego. Nie przeszkadza to absolutnie w tym, żeby podczas słuchania tego materiału być zadowolonym i odprężonym. Album bez zgrzytu przelatuje od początku do końca.
Polecam szczególnie miłosnikom stonera oraz fanom Amorphis z ciekawości.

piątek, 9 sierpnia 2019

Dismember - Like An Ever Flowing Stream (1991)


Dismember to jeden z najbardziej konserwatywnych zespołów z kręgu szwedzkiego death metalu.
W dodatku jeden z pierwszych jakie powstały i najbardziej rozpoznawalnych.
Każda płyta jaką od nich słyszałem jest zagrana według tej samej receptury i na każdej znajdzie się coś fajnego.
Debiutancki album pod szyldem Dismember "Like An Ever Flowing Stream" ujrzał światło dzienne w 1991 roku i z miejsca stał się kluczowym elementem w historii szwedzkiej odmiany death metalu.
Lecz tak naprawdę zaczęło się jeszcze wcześniej, gdyż utwory, które miały się znaleźć na debiutanckim albumie znalazły się... na płycie zespołu Carnage "Dark Recollections", wydanej rok wcześniej.
Otóż w Carnage pogrywali sobie muzycy Dismember wraz z Michaelem Amottem, podczas przerwy w działalności macierzystej kapeli. Efektem tego było wydanie kilku utworów granych w czasach Dismember pod szyldem Carnage. Później gdy Michael Ammott zasilił szeregi Carcass, reszta muzyków postanowiła reaktywować Dismember.
"Like An Ever Flowing Stream" jest encyklopedycznym przykładem szwedzkiego, sztokholmskiego death metalu.
Piaszczyste brzmienie ustawionych na maksa pokręteł w efekcie Boss "Metal Zone", growl i szybkie tempa urozmaicone ciężkimi zwolnieniami.
Dodatkowo na płycie pojawia się kilka melodyjnych momentów, szczególnie w otwierającym "Override of the Overture", mogących się kojarzyć z melodyjną odmianą death metalu, kultywowaną na ogół wśród zespołów skupionych wokół innego szwedzkiego miasta.
W większości jednak są to typowe szybkie strzały jak "Soon to be Dead" czy szlagier "Skinned Her Alive". Można w tym wszystkim odczuć swobodę przekazu wcale nie gorszą niż na "Left Hand Path" ich ziomali z Entombed. Debiut Dismember wytyczył ścieżkę, którą ten zespół będzie podążać przez kolejne płyty, dając równocześnie inspiracje kolejnym, powstającym jak grzyby po deszczu kapelom.
Warto wspomnieć także o wkładzie związanego z Entombed Nicke Anderssona, który... zasugerował nazwę, zaprojektował logo oraz nagrał trochę solówek na tymże albumie.
Całość spina w klamrę znakomita okładka Dana Seagrave'a.

czwartek, 1 sierpnia 2019

Dreamtale - World Changed Forever (2013)



Dawno na moim blogu nie gościł melodyjny europejski power metal. W ostatnim czasie jakoś naszła mnie potrzeba żeby sobie posłuchać czegoś w tych klimatach i moje zainteresowanie dość przypadkowo przykuł materiał nagrany przez fiński zespół Dreamtale.
O zespole słyszałem już dawno, jednak nigdy jakoś nie wywoływał u mnie większych emocji.
Nie zmieniła tego także płyta "World Changed Forever".
Dreamtale gra typowy fiński melodyjny power metal. Co można rozumieć przez słowo "typowy"? Dużo klawiszowych brzmień, szybsze tempa oraz wysoki melodyjny wokal.
Całość spowija klimat kojarzący się właśnie z fińskimi zespołami grającymi ten podgatunek metalu.
Jeśli chodzi o warsztat, to w Dreamtale grają naprawdę dobrzy muzycy. Każda partia jest odegrana na wysokim poziomie. Mamy krzykliwe klawisze, odpowiednio pasujące do muzyki jaką gra Dreamtale, bardzo dobre solówki gitarowe i dość przystępny (czytaj "nie wkurwiający") wokal znanego także z doom metalowego Kypck wokalisty Erkki'ego Seppänena. Sekcja rytmiczna jedzie także na przyzwoitym poziomie. Niby wszystko jest fajnie, ale niestety bolączką tego materiału jest brak dobrego kompozytorskiego sznytu. Większość utworów nie ma przebojowego potencjału, co podobnie jak w klasycznym hard rocku czy heavy metalu jest moim zdaniem kluczowe i w dużym procencie świadczy o wartości zespołu. W melodyjnym power metalu po prostu muszą być ultrachwytliwe melodie i refreny, które pamięta się już po pierwszym przesłuchaniu, bo inaczej dupa zbita. Można grać ten podgatunek na różne sposoby, ale melodie muszą siąść w głowie.
Co prawda jest jeden utwór, który ma tą przebojowość i nóżka sama chodzi, mowa o "Tides of War". Niestety za bardzo przypomina on "Send Me a Sign" Gamma Ray, z powodu strasznie podobnego głównego motywu. Gdy kończy się główny motyw i zostaje sam bas z perkusją, aż chce się zaśpiewać z wokalistą "Out of the dark...".
Mimo tego lubię ten utwór bardzo i uważam, że jest on najlepszy na płycie. Może dlatego, że mam słabość do takich lekkich "hansenowskich" kawałków z przytupem.
Niezłe są jeszcze zalatujący wczesną twórczością Tobiasa Sammeta "Back To The Stars" i pełen zmian temp "The Signs Were True" z fanfarowym motywem głównym, dobrym refrenem i fajną solówką.
Dobrze zapowiadające się kawałki zepsute są przez zbyt przewidywalne lub po prostu słabe melodie.
Wejścia do kawałków też mają naprawdę dobre, zwłaszcza początki "The Heart After Dark" i "Join The Rain". Nie zabrakło ballad, jakimi są rozmarzony utwór tytułowy oraz baśniowy "Destiny's Chance".
Niestety to za mało żebym się przekonał do tego zespołu i sięgnął po resztę twórczości.
Chociaż... tak naprawdę ta recenzja nie powstałaby gdyby nie fakt, że coś w tej płycie musi być magicznego, bo po pierwszym przesłuchaniu chciałem wracać do niej co najmniej kilka razy.
Sprawdzała się dobrze jako tło do wykonywania różnych czynności, lecz koniec końców nie siadła należycie.
A szkoda, bo jak wspomniałem zespół jest bardzo dobry technicznie i trochę szkoda, że kompozycyjnie jest to niestety druga liga w tego typu graniu.
Z technicznych ciekawostek warto nadmienić, że album zmiksował Timo Tolkki.
Okładka byłaby bardzo fajna, bo lubię takie marynistyczne motywy, ale przez logo zespołu doklejone "na odwal się", niestety traci swój urok.