czwartek, 11 listopada 2010

Candlemass - Candlemass (2005)



W Listopadzie 2004 roku zespół postanowił ponownie połączyć swe siły. Fanów zespołu dodatkowo szczególnie zelektryzowała wiadomość, że za sitkiem ma ponownie stanąć nikt inny a sam Messiah Marcolin, wokalista, z którym zespół odnosił największe sukcesy. Mało tego... Nie była to reaktywacja w celu zagrania kilku koncertów i zgarnięciu forsy do kieszeni. Panowie ucieszeni po entuzjastycznym przyjęciu przez fanów na Wacken postanowili nagrać nową płytę. Wymagania fanów wobec tej płyty jak można się domyślać były przeogromne. Gdy w końcu album się ukazał w połowie 2005 roku zespół zaskoczył na samym starcie okładką i tytułem nowego dzieła. Otóż okładka była biała z czarnym krzyżykiem na środku i logiem zespołu. W dodatku tytuł powrotnej płyty zwał się tak jak zespół. Niektórzy mogli sobie pomyśleć, że zespół zagrał wszystkim na nosie i postąpił niczym Metallica z "St.Anger" czyli nagrał płytę na przysłowiowe "odpierdol się". Nic bardziej mylnego. Płyta, choć nosi znamiona współczesnej produkcji brzmi niczym stary dobry, jebany Candlemass. Riffy są ciężkie i smoliste, gdzie trzeba zespół przyspieszy, gdzie trzeba zwolnić to jesteśmy zaatakowani przytłaczającym wolnym riffem. Oczywiście nad wszystkim oprócz ołowianej gitary króluje wokal mistrza Messiaha Marcolina. Obojętnie czy mamy do czynienia z szybkim otwieraczem, do którego także nakręcony został teledysk, czy też z wgniatającym w glebę instrumentalem "The Man Who Fell From The Sky", pełnym mistycyzmu "Copernicus" lub najlepszym na płycie moim zdaniem "Spellbreaker". Zespół jasno określił, że kończy z eksperymentami, które nie wszystkich przekonały i postanowił nagrać płytę w starym sprawdzonym stylu. Panie i panowie Candlemass powrócił!

środa, 19 maja 2010

Kalmah - For The Revolution (2008)


W 2008 roku ukazał się następca znakomicie przyjętego "The Black Waltz", który zatytułowany został "For The Revolution". Na okładce widnieje opatentowana nowa wersja bagiennego dziada (na płytach sprzed "The Black Waltz" bagienny stwór prezentował się inaczej). Lecz tym razem dziad nie jest w "żywej" formie a jest narysowany. Całość otwiera kawałek tytułowy, który spokojnie można uznać za kwintesencję stylu Kalmah. Jest w nim wszystko z czego kojarzymy ten zespół. Doskonałe melodie, zmiana rytmiki z heavy metalowej na szybsze momenty z blastami, skandowane chórki zespołu i wokale Kokko. Co do wokali to warto odnotować, że na "For The Revolution" można z powrotem usłyszeć harsh wokale, podczas gdy na "The Black Waltz" wokal był brutalniejszy. Kolejny utwór na płycie "Dead Man's Shadow" nieodparcie widzi mi się jako mieszanka Childrenowego "In The Shadows" z debiutu z melodią kojarzącą się trochę z "Groan Of The Wind" z poprzedniej płyty Kalmah lecz wygrywaną tutaj zamiast na gitarze to na klawiszach. Kolejny "Holy Symphony War" atakuje nas na starcie znakomitym intrem, z jakich słynie rzecz jasna Kalmah, bo na każdej płycie w poszczególnych utworach musi się znaleźć jakiś ze znakomitym "wejściem". Kto posłucha ten powinien zczaić o co mi się rozchodzi. Największą ciekawostką na płycie i jednym z najlepszych utworów zarazem jest "Ready For Salvation". Jest to pierwszy tego typu utwór Kalmah, wolny, klimatyczny i rozmarzony. Przesiąknięty do szpiku kości nordyckim klimatem. Kolejnym moim faworytem jest "Outremer", którego tekst opowiada o wyprawach krzyżowych. Jest znakomitym melodyjnym i dynamicznym utworem, chyba na równi z "Ready For Salvation" moim ulubionym na płycie. Utwór "Coward" z kolei wyróżnia się na tle reszty utworów solówką. Zamykający płytę "Like A Slave" idealnie dopełnia całości i nie pozostawia nam żadnych złudzeń, że Finowie po raz kolejny pokazali jak się nagrywa bardzo dobrą płytę.

Korpiklaani - Korven Kuningas (2008)



Jak to zwykle bywało już rok po poprzedniej płycie ukazał się kolejny krążek wesołych Finów z Leśnego Klanu zwany tym razem "Korven Kuningas" i z tą płytą mam taki problem, że porwała mnie najmniej z dotychczas przez nich nagranych.
Otwierający płytę "Tapporauta" oczywiście porywa do zabawy jak zwykle, podobnie ma się sprawa z "Metsämies", do którego nawet nakręcono zajebisty teledysk z jakiejś wiejskiej imprezki.
Są tańce, hulańce i oczywiście grający na imprezce zespół.
Oj przeszedłbym się chętnie na takie weselicho.
Kolejnym kawałkiem z tej płyty do jakiego nakręcono obraz jest "Keep On Galloping", też jest to moim zdaniem ciekawy teledysk, gdzie to zespół rzuca klątwę na... drwala, który wycina drzewa w ich lesie.
"Shall We Take A Turn?" to pierwszy na płycie instrumentalny utwór, nawet niezły ale z kapci nie wyrywa jak robiły to poprzednie instrumentale tej ekipy.
Po całkiem niezłym więc jak widać rozpoczęciu niestety im dalej w las tym gorzej i nudniej.
A zwieńczeniem tej nudy jest utwór tytułowy gdzie to przez pierwszą część kawałka słychać głos Shamana na tle muzyki ludowej, potem całkiem niezłe rozwinięcie a w ostatniej części głuchy odgłos bębna aż do końca trwania płyty.
Jak już częściowo wspomniałem, tą płytę uważam za nierówną i najsłabszą w ich repertuarze.

piątek, 14 maja 2010

Satyricon - The Age of Nero (2008)


W 2008 roku ukazał się kolejny album Satyra i Frosta zatytułowany "The Age Of Nero".
Płytę zwiastował singiel "My Skin Is Cold" i już po jego usłyszeniu można było wywnioskować czego możemy się spodziewać na tej płycie.
Tym razem nie mamy do czynienia z chwytliwymi numerami jak "K.I.N.G" czy "Fuel For Hatred", tutaj bardziej postawiono na mrok.
Płyta staje się przez to trudniejsza w odbiorze dla przeciętnego słuchacza, bądź dla ludzi nastawionych na bardziej chwytliwe podejście do tematu.
Powrotu do klimatów "Rebel Extravaganza" też raczej nie uświadczymy w sensie dosłownym.
Mnie również płyta z początku niezbyt przypadła do gustu i długo nie mogła zaskoczyć jednak po kilku razach w końcu zaskoczyła.
Do faworytów zaliczam otwierający płytę "Commando", "Black Crow In A Tombstone" oraz "Die By My Hand" gdzie to urozmaiceniem są męskie chóry.
Pojawił się także jeden utwór w języku norweskim, co od dawna się w sumie w ich twórczości nie zdarzyło.
Utwór ten zwie się "Den Siste" i jest ostatnim utworem na płycie.
Co można o nim powiedzieć? Nie powala i do niepokonanego w tej kwestii "Black Lava" podjazdu nie ma.
Ogólnie płyta mnie nie rozjebała na kawałki ale można ją zarzucić od czasu do czasu bez problemu.
Zwłaszcza w takie ponure i chujowe jak barszcz ukraiński dni jak ten, w którym sporządziłem opis tej płyty.

czwartek, 13 maja 2010

Dawn Of Silence - Wicked Saint or Righteous Sinner (2010)


Cztery lata po poprzednim, znakomitym debiucie ukazała się kolejna płyta opatrzona dosyć długim tytułem "Wicked Saint or Righteous Sinner".
Mamy tutaj rozwinięcie patentów z jedynki co raczej nikogo nie powinno dziwić, czyli nowocześnie podany heavy metal inspirowany twórczością Iron Maiden.
Z tą różnicą, że na tej płycie mamy mniej "ironowania" (co nie oznacza, że pozbyto się tego całkowicie) a więcej dynamiki i melodyjek spod znaku ich rodaków z In Flames oraz wycieczek w stronę melodyjnego heavy metalu granego niegdyś przez Edguy.
Wokalista Patrik Johansson śpiewa w stylu zbliżonym do Bruce'a Dickinsona i Tobiasa Sammeta.
Brzmienie jest soczyste i przejrzyste, nie ma tutaj żadnego "pedalstwa" czyli tandetnych i słodkawych melodii ani klawiszowych kiczowatych zagrywek.
Tylko solidne heavy metalowe łojenie, obfite w znakomite melodie gitarowe i wokalne podsycone zajebiście bujającą dynamiką.
Trudno w zasadzie wyodrębnić jakiegoś faworyta wśród utworów ale na upartego jak miałbym to zrobić to przychodzą mi na myśl "Cage Of Fear", "Away From Heaven" i "Haunted Dreams".
Płyta odrobinkę słabsza niż debiut ale wciąż poziom wysoki jak diabli.

Dark Tranquillity - We Are The Void (2010)


Trzy lata fani szwedzkiego Dark Tranquillity musieli czekać na kolejny krążek swoich ulubieńców. Oczekiwania umiliła im koncertówka wydana w formie audio i na DVD zatytułowana "Where Death Is Most Alive".
Kolejny nowy krążek pilotował nowy numer na ich majspejsie "Dream Oblivion". 
Gdy go usłyszałem pomyślałem sobie, że to w zasadzie nic nowego ale też nic szczególnego i porywającego jeśli chodzi o ich twórczość. 
Więc byłem lekko rozczarowany. Jednak gdy mogłem odsłuchać całość rozczarowanie minęło bo dostałem całkiem porządny krążek. 
Jak widać ci Szwedzi poniżej określonego poziomu nie schodzą. 
"We Are The Void" nie jest kolejną płytą bliźniaczo podobną do "Character" czy "Fiction". 
Cieszy mnie fakt, że Mikael śpiewa więcej czystym głosem i przyznam się szczerze, że właśnie głównie tego oczekiwałem na tej płycie, bo jak wiadomo facet potrafi śpiewać jak mało który wokalista melodic death metalowy. 
I co najważniejsze nie są to plastikowe emo-zaśpiewy tylko niski, głęboki ,męski i zimny głos. Idealnie pasujący do mrocznego oblicza zespołu. 
Początek płyty wprawdzie nie zachwyca jakoś szczególnie (toteż dziwi mnie wybór "Shadow In Our Blood" jako utworu do którego nakręcono teledysk) lecz "The Fatalist" powala słuchacza chwytliwością i znakomitą, wbijającą się w czachę partią klawiszy. 
Bardzo podobają mi się także "The Grand Accusation" i "Her Silent Language", w tym drugim, bardziej gotyckim świetnie spisuje się Mikael z czystym wokalem. 
W "I Am The Void" mamy ultrachwytliwy refren i thrashowe, miotające riffy. 
"Archangelsk" z kolei mógłby się z powodzeniem znaleźć na płycie Dimmu Borgir ze względu na swój symfoniczno-blackowy charakter. 
Na sam koniec mamy rozmarzony "Iridium", który również jest strzałem w dziesiątkę. 
Bardzo dobry album. Czy lepszy od "Fiction"? Na pewno ciekawszy.

Bathory - Nordland II (2003)



Rok później po części pierwszej Nordlandów ukazała się część druga.
Jak logicznie można wywnioskować jest to bliźniaczo podobny materiał, sporządzony według tej samej receptury.
Całość rozpoczyna klimatyczne intro a zaraz po nim mamy bardzo dobry utwór "Blooded Shore".
I już na samym starcie mamy potwierdzenie tego co pisałem.
Nie ma tutaj żadnego wydziwiania czy zmiany stylu.
Wszystko brzmi tak samo jak na poprzedniej płycie i nie ma się co dziwić skoro materiał został nagrany w tym samym czasie.
Na początku kolejnego utworu "Sea Wolf" mamy troszkę folku i również ten utwór uważam za udany. Następny w kolejności jest najlepszy moim zdaniem utwór na płycie czyli "Vinland".
Potem już niestety nie jest aż tak porywająco i uważam, że "dwójka" Nordlandów jest płytą słabszą od poprzedniczki.
Postawiono tutaj bardziej na zadumę i klimat niż na konkretniejsze w przekazie epickie wałki.
Z trzech najdłuższych na płycie utworów wyróżniłbym jako najciekawszy "Death And Resurrection Of A Northern Son".
Z początku szybki jak strzała a potem klimatycznie zwalniający kawałek.
Jak wiadomo Quorthon zagrał tutaj na wszystkich instrumentach, napisał teksty i skomponował całość materiału. Przy produkcji pomagał mu Boss a okładkę narysował mistrz Necrolord.
Quorthon planował nagrać jeszcze kolejne części sagi lecz jak niestety wiadomo śmierć przeszkodziła mu w realizacji dalszych planów.
Tomas Forsberg odszedł do Valhalli 7 czerwca 2004 roku w Sztokholmie, przyczyną śmierci był atak serca, miał 38 lat.
Świat muzyczny stał się biedniejszy o znakomitego kompozytora, wizjonera i protoplastę kilku podgatunków metalu.

środa, 14 kwietnia 2010

Jorn - The Duke (2006)



W 2006 roku nasz bohater postanowił nagrać kolejny krążek w solowej dyskografii. 
Postanowił też, że chce nagrać stricte klasycznie hard rockowy materiał, bez cienia kombinowania i progresji, tylko zagrać to po prostu po swojemu i na luzie. 
Nową płytę zatytułowano "The Duke" i jest to moim zdaniem najlepsza produkcja w solowym dorobku tego artysty, przebija bardzo dobre "Worldchanger". 
Na albumie mamy do czynienia z bardzo dobrymi kompozycjami, niezwykle chwytliwymi melodiami ale i też nie przesłodzonymi i nie pozbawionymi rockowego pazura. 
Dużym atutem jest luzackie podejście do gry gitarzysty Tore Morena, którego gra może się coraz to wnikliwym kojarzyć z grą Zakka Wylde. 
Mamy również dużo odniesień do twórczości Whitesnake, Dio, Thin Lizzy czy innych rockowych gigantów. 
Taką płytę chciał nagrać i taką nagrał. Mnie to zajebiście odpowiada. 
Do moich ulubionych numerów zaliczam kojarzący się jednoznacznie z Dio "Midnight Madness", "We Brought The Angels Down", Coverdale'owski "Duke Of Love" i prężne "End Of Time" oraz "Blacksong". 
Na deser mamy nową wersję kawałka "Starfire" z debiutu i cover wspomnianego Thin Lizzy "Are You Ready?". 
Kapitalny album, w mojej opinii najlepszy solowy album Jorna.

Morgana Lefay - Maleficium (1996)


Rok po bardzo dobrze przyjętym "Sanctified" ukazał się kolejny album "Maleficium".
Jest to koncept album pokazujący, że zespół nadal jest w wysokiej formie i że poziom z poprzedniego wydawnictwa jest utrzymany.
Płyta rozpoczyna się klimatycznym, wywołującym ciary na plerach intrem "The Chamber Of Confession" gdzie słyszymy jęki torturowanych.
Zaraz po tym wprowadzeniu rozpoczyna się utwór "The Source Of Pain" gdzie słyszymy dodające niezwykłego klimatu epickie chóry.
Oprócz użytych na płycie charakterystycznych dla Morgany rozwiązań słyszymy też trochę nowego.
Mam tutaj na myśli orkiestracje, które pojawiają się w takich kawałkach jak "Victim Of The Inquisition" czy "A Final Farewell".
Notabene w najspokojniejszych i jednych z najlepszych utworach na płycie.
Jeśli chodzi o wspomniane już wcześniej przeze mnie chóry to pojawiają się one również w tytułowym utworze i czynią go też jednym z najlepszych na płycie.
Jeśli chodzi o najbardziej thrashowe utwory z całej płyty czyli "Dragon's Lair" i "Where Fallen Angels Rule" to zdecydowanie bardziej do gustu przypadł mi ten pierwszy.
Jeszcze do udanych zaliczam "Master of the Masquerade" i "Creatures Of The Hierarchy".
Pierwszy za walcowate riffy a drugi za chwytliwość.
Całość kończy instrumentalne outro w postaci utworu "Nemesis" gdzie to gościnnie na 8-mio strunowej gitarze pomyka Thomas Persson.
Gościnnie na całej płycie na klawiszach zagrał Ulf Peterson.
Płyta również obok "Sanctified" jest przez wielu wymieniana jako najlepsza w całej dyskografii Morgany.
Jest to zarazem ostatnia płyta nagrana w starym składzie przed rozpadem.

Candlemass - From The 13th Sun (1999)



Rok po płycie "Dactylis Glomerata" ujrzała światło dzienne kolejna produkcja tego zasłużonego szwedzkiego zespołu.
W oczy uderza od razu dziwna, "elektroniczna" okładka oraz gdy spojrzymy na listę utworów również możemy się poczuć nieswojo.
Ci ludzie, którzy mieli jeszcze cierpliwość do Leifa i jego kompanów, przypuszczali, że mogą się spodziewać wszystkiego.
Wspomniane przeze mnie czynniki zwiastowały raczej eksperymentalną płytę i tak też jest.
Ludziom znającym oblicze Candlemass z lat 80-tych, spodziewającym się takiej też muzyki na tej płycie mogę na starcie powiedzieć, żeby dali sobie z tym spokój i posłuchali czegoś innego.
Ci, którym nie obce są eksperymenty na podłożu doom metalowym i okolicach czy nawet space rockowym mogą spróbować.
Wokalistą jest ten sam koleś co na poprzedniej płycie "Dactylis Glomerata" czyli Bjorn Flodkvist, a więc jak wiemy wokali w stylu Messiaha Marcolina się nie ma co spodziewać.
Bliżej mu do tego co robił niegdyś Ozzy. Płytę urozmaicają wstawki elektroniczne, odgłosy kojarzące się mnie z lądowaniem UFO czy czymś w tym stylu.
W "Elephant Star" słyszymy znajomy riff, kojarzący się z "Symptom Of The Universe" Sabbathów.
Myślę, że fani poprzedniej płyty powinni ten krążek łyknąć bez popitki.
Ja takiej muzyki (możliwe, że w chwili obecnej;) ) nie rozumiem więc nie mam zamiaru jej negatywnie krytykować.

Kalmah - The Black Waltz (2006)


Trzy lata musieli czekać fani tej formacji na kolejny krążek aż końcu ukazała się płyta "The Black Waltz".
Już okładka zwiastowała zmiany.
Wprawdzie pojawił się na niej jak zwykle bagienny dziad lecz tym razem w innej, bardziej hmm... "żywej" formie.
Zmieniło się również logo zespołu.
Co do samej muzyki, to również zyskała ona nieco inne oblicze niż bywało wcześniej.
Czas dla Finów nie zatrzymał się w miejscu i nagrali płytę różniącą się od poprzednich wydawnictw przede wszystkim pod względem wokalnym, tutaj Pekka drze mordę brutalniej a mniej mamy wrzaskliwego harsz wokalu.
Jednakże słychać nadal, że mamy do czynienia z Kalmah, bo charakterystyczny już styl tej kapeli został tutaj zachowany.
Płytę otwiera utwór "Defeat", który moim zdaniem nie wybija się jakoś szczególnie i moim zdaniem jest to najsłabszy z "otwieraczy" znanych nam z poprzednich płyt włącznie z omawianą.
Ale na szczęście po nim już jest znacznie lepiej bo już drugi numer "Bitter Metallic Side" to świetny i konkretny killer.
Kolejne utwory również bardzo dobre a ja wyróżniłbym z nich "Time Takes Us All", tytułowy z fajnym zwolnieniem w środku, "Mindrust" oraz najlepszy utwór na płycie, do którego również nakręcono ultraklimatyczny teledysk "The Groan Of Wind".
Muzycy jak to zwykle bywało zagrali bardzo dobrze i profesjonalnie, co do samych kompozycji to również nie spadli poniżej swojego wysokiego poziomu.
Ba, nawet moim zdaniem przeskoczyli poprzednią płytę.
Warto nadmienić, że na tej płycie w szeregach Kalmah zadebiutował klawiszowiec Marco Sneck.
Choć ja akurat nie uważam tej płyty za najlepsze dokonanie Kalmah, to według wielu "The Black Waltz" jest najlepszą w ich dorobku.

środa, 7 kwietnia 2010

Satyricon - Now, Diabolical (2006)


Cztery lata przerwy dzielą "Volcano" od kolejnego krążka zatytułowanego "Now, Diabolical".
Gdy ukazywał się ten krążek ciekawy byłem co tym razem stworzyli Satyr z Frostem.
O żadnym powrocie do klimatów z pierwszych trzech płyt raczej nie było mowy i byłem tego świadom. Nasuwały mi się natomiast pytania czy będzie to pójście w bardziej komercyjne rejony czy też zupełnie coś nowego, bo jak wiadomo po rewolucji na "Rebel Extravaganza", Satyrowi mogło coś całkiem nowego przyjść do głowy.
Prawda, jak to zwykle bywa, leży po środku.
Ponieważ na "Now, Diabolical" można odnaleźć dalsze podążanie ścieżką wypolerowanego i nowoczesnego black (?) metalu jaką obrali Norwegowie, utwory zyskały także na większej chwytliwości, więc klimatów znanych nam z "Fuel For Hatred" też można się tu spodziewać.
Trzy pierwsze utwory właśnie są takimi potencjalnymi hiciorami, które stały się gwoździem do trumny według ortodoksów i zarówno znakomitymi, bujającymi numerami dla ludzi otwartych na eksperymenty.
Dla mnie najlepszy z nich jest "The Pentagram Burns" i z tej bardziej przyswajalnej części płyty jest to mój ulubiony utwór. Jeśli chodzi o późniejsze utwory, to więcej już w nich chłodu.
Z tej drugiej strony, że tak się wyrażę najbardziej podoba mi się kończący płytę, miażdżący walec "To The Mountains", który "Black Lava" z poprzedniego nie przebił ale i tak mocno daje radę.
Co najważniejsze nad całością unosi się mrok, nie ma tutaj miejsca na wesołe zagrywki i optymizm. Czy to nadal black metal? Satyr w jednym z wywiadów wspominał, że black metal jest dla niego "szatańskim rock'n'rollem" więc niby wszystko się zgadza ;)

wtorek, 6 kwietnia 2010

Ensiferum - From Afar (2009)


Wydane dwa lata wcześniej "Victory Songs" było ostatnią płytą na jakiej grała na klawiszach Meiju Enho na kolejnej płycie Finów zagrał Emmi Silvennoinen.
Ta płyta jest moim zdaniem ciekawsza i lepsza od poprzedniej.
Po introdukcji prosto w ryj uderza nas tytułowy kawałek, niezwykle dynamiczny i mocarny, brzmi zupełnie jakby wyszedł spod ręki Jari'ego i mógłby się z powodzeniem znaleźć w repertuarze Wintersun.
Jak dla mnie bomba!
Idąc dalej jest równie ciekawie, oczywiście sporo tu skocznych folkowych melodyjek znanych z poprzednich płyt, ciekawych zagrywek obojętnie czy to klawiszowych czy też zagranych na różnych niekoniecznie "metalowych" instrumentach.
Wszystko jest jednak zagrane ciekawiej, z większą finezją i polotem niż na "Victory Songs".
Z dwóch najdłuższych pieśni na płycie lepsza jak dla mnie jest pierwsza część "Heathen Throne", najwięcej w niej chyba z utworów na płycie słychać Amorphisowych zagrywek.
Jednak całość brzmi zupełnie w stylu Ensiferum.
Kolejnym zaskoczeniem jest skoczny "Stone Cold Metal" gdzie w połowie utworu czujemy się niczym na dzikim zachodzie za sprawą gwizdania i skocznej melodyjki na banjo.
Ciekawe i zaskakujące rozwiązanie.
Przed wieńczącym płytę, najdłuższym utworem jakim jest "The Longest Journey (Heathen Throne pt. II) mamy intro "Tumman Virran Taa", które brzmi niczym utwór... Islandczyków z Tyr.
W każdym razie choć na początku kręciłem troszkę nosem tak potem przekonałem się do tej płyty i uważam ją za całkiem niezłą.

Bathory - Nordland I (2002)


Rok po wydaniu "Destroyer Of Worlds" ukazała się pierwsza część epickiego dzieła "Nordland".
Quorthon postanowił pójść na całość i poświęcić się klimatom epickiego viking metalu jakie zdobyły uznanie na płytach "Hammerheart", "Twilight of the Gods" lub też później "Blood On Ice".
Tej płycie najbliżej klimatycznie jest właśnie do "Blood On Ice".
Nawet okładka autorstwa Necrolorda przywołuje skojarzenia z tamtą płytą choć przedstawia coś zupełnie innego.
Muzycznie nie odstępuje tamtych rejonów ani o krok i mogłaby równie dobrze być wydana zaraz po "Blood On Ice". Wszystko mamy po staremu.
Mocarne męskie chóry, podniosła atmosfera, surowe brzmienie, akustyczne wstawki i różne odgłosy jak szum morza czy stukot końskich kopyt.
Najważniejsze jest to, że same utwory są na wysokim poziomie, z płyty bije niebywały klimat nie ma absolutnie żadnej siary.
Zaraz po klimatycznym intro mamy mocarny epicki utwór tytułowy, trwający ponad 9 minut lecz nie nudzący słuchacza ani przez moment.
Później do moich faworytów jeszcze zaliczam "Vinterblot" z niszczącymi chórami, doskonały akustyczny "Ring Of Gold" i epicki walec "Mother Earth Father Thunder".
Zresztą co do tego ostatniego utworu to jest on dla mnie niezwykle ważny ponieważ otworzył moje uszy na dźwięki proponowane przez mistrza Quorthona.
Innymi słowy przez ten utwór przekonałem się do twórczości Bathory. To jest oblicze Bathory jakie lubię najbardziej.

piątek, 2 kwietnia 2010

Korpiklaani - Tervaskanto (2007)



Rok później po poprzedniku ukazał się kolejny krążek tej zabawnej ekipy z Finlandii.
Jak można było zaobserwować na podstawie poprzednich krążków to jedyną zmianą w podejściu do tematu było częstsze pojawianie się utworów w języku ojczystym muzyków.
Muzyka nie zmieniała się absolutnie.
Tak jest też na czwartym z kolei albumie Korpiklaani.
Płytę otwiera zachęcający nas do wypitki najlepiej w cieniu drzew utwór "Let's Drink".
Jest to kolejny utwór, bez którego nie powinna się obejść żadna impreza w wiejskim klimacie.
Myślę, że do imprezowych szlagierów tej kapeli dołączy on od kopa.
Tytułowy utwór jest już znacznie szybszy ale buja również niemiłosiernie, podobna sprawa jest z kolejnym "Viima".
Zabawa potem trwa w najlepsze i słuchacz czuje się niczym na weselu, jeszcze lepiej gdy wlewane weń są kolejne dawki alkoholu ;)
Jakieś urozmaicenie dopiero dostaniemy w najwolniejszym utworze "Vesilahden Veräjillä", który jest moim zdaniem bardzo udany. Na sam koniec dostajemy absolutnego killera, instrumentalny i najlepszy utwór na płycie czyli "Nordic Feast".
Idealne podsumowanie. Jedyną rzeczą do jakiej mógłbym się przyczepić to małe zróżnicowanie materiału na tle poprzednich płyt.
Ale w sumie to nie musi przeszkadzać w tym wypadku.

Kalmah - Swampsong (2003)



W 2003 roku pojawił się kolejny, trzeci już album Finów z bagien.
Ponownie udało im się wysmażyć bardzo dobry krążek pełny znakomitych riffów, ciekawych melodii oraz charakterystycznego przepychu spowodowanego obracaniem się w różnych metalowych stylistykach.
Płyta zaczyna się od znakomitej melodii, która rozpoczyna pierwszy kawałek "Heroes To Us".
Jest to dynamiczny utwór dobrze sprawdzający się w roli otwieracza.
Kolejnym moim faworytem jest trzeci "Cloned Insanity" gdzie to gitara wygrywa bardzo fajną i nośną melodię, chyba nawet jest to według mnie najlepszy kawałek na tej płycie.
W zasadzie przez połowę płyty zespół obraca się raczej w heavy metalowych tempach i dopiero w utworze "Bird Of III Omen" pojawiają się blasty i szybsze tempa.
Dalsza część płyty buja raz bardziej, raz mniej a kończący płytę "Moon Of My Nights" jest jak dla mnie całkowitym zaskoczeniem i różni się znacznie od materiału zaprezentowanego wcześniej na tej płycie i nie tylko.
Głównie chodzi mi tutaj o inspirowane gotyckim rockiem brzmienia.
Wyszło to ciekawie przy czym zachowane zostały charakterystyczne dla Kalmah pierwiastki.
Ogólnie dobra rzecz lecz chyba jest to krążek Kalmah, do którego wracam najrzadziej.

niedziela, 14 marca 2010

Morgana Lefay - Sanctified (1995)



Dwa lata minęły od wydania poprzedniego albumu "The Secret Doctrine" i Morgana zaatakowała kolejnym zatytułowanym "Sanctified".
Brzmienie na tej płycie jest sterylne jak cholera, całość też jest nagrana bardzo technicznie ale co bardzo ważne nie pozbawione uczucia i charakterystycznego mrocznego klimatu.
Płyta pełna jest ciętych riffów, mrocznych zwolnień oraz przeplatana jest akustycznymi zagrywkami.
Całości dopełnia wokal Charlesa, który jest nadal w formie.
Do najciekawszych utworów zaliczam miażdżący walec "To Isengard" opowiadający wyprawę Entów do twierdzy Sarumana, najdłuższy na płycie "Sorrow Calls", najszybszy i rytmiczny "In Court Of The Crimson King" (nie, nie to nie cover King Crimson) oraz kojarzący się nieco z Metalliką "Where Insanity Rules".
Tematyka tolkienowska pojawia się również w zamykającym płytę "Gil-Galad (The Sanctified)", który to jest klimatyczną melorecytacją.
Po minucie ciszy mamy jajcarski jam ale to nic specjalnego.
Płyta przez wielu uważana za najlepszą pozycję w dyskografii Morgany.

czwartek, 11 marca 2010

Candlemass - Dactylis Glomerata (1998)


Po wydaniu krążka "Chapter VI" zespół poszedł w rozsypkę a głównodowodzący Leif Edling założył projekt Abstrakt Algebra gdzie towarzyszyli mu między innymi gitarzysta Mike Wead oraz wokalista Mats Levén.
Historia tego albumu jest właśnie powiązana z tym projektem ponieważ wieści gminne niosły, że to właśnie materiał, który się znalazł na "Dactylis Glomerata" miał być z początku materiałem na drugą płytę Abstrakt Algebra.
Tak się jednak nie stało ponieważ Leif nie dogadał się w tej kwestii z wytwórnią, która to ponoć nalegała by wydał ten stuff pod szyldem Candlemass.
Możliwe, że w ten oto sposób ukazała się nietypowa jak na dotychczasowy dorobek tego zespołu płyta. Zaśpiewał na niej całkiem nowy wokalista Bjorn Flodqvist a na gitarze zagrał znany tu i ówdzie Mike Amott. Muzyka odbiega od tego co było prezentowane na ostatniej, bardzo heavy metalowej jak na Candlemass płycie, a tym bardziej odbiega od wcześniejszych dokonań z Messiahem na pokładzie.
Pierwszy kawałek pokazuje nam bardziej stonerowe podejście do sprawy, potem jest już wolniej i bardziej monumentalnie lecz jak już wspomniałem nie ma powrotu do średniowiecznych i wolnych klimatów z ery Messiaha.
Brzmienie jest nowoczesne, pojawiają się klawisze (hammondy w "I Still See The Black"), pojawia się też elektronika.
Słychać mimo wszystko, że to Candlemass albo inaczej... że to Leif Edling przyłożył do tego rękę.
Nie sposób też odmówić tej płycie specyficznego klimatu.
Jednak ten eksperyment nie przypadł mi do gustu podobnie jak i niespecjalnie mnie ruszyła propozycja Abstrakt Algebra.

piątek, 5 marca 2010

Glittertind - Landkjenning (2009)


Trzecia płyta tego projektu Norwega Torbjorna Sandvika jest najbardziej jak dotychczas dojrzałą pozycją w jego twórczości pod tym szyldem.
Słychać to niemal pod każdym względem.
Począwszy od doskonałego i pełnego brzmienia, które zastąpiło bardziej rebelianckie i surowe, bardziej viking rockowe znane z dwóch poprzednich płyt.
Pojawiają się inne instrumenty niż tylko podstawowe rockowe instrumentarium czyli flety, skrzypce. Podejście do grania też się nieco zmieniło o czym świadczy chociażby utwór tytułowy rozpoczynający płytę, w którym słychać trochę odniesień do muzyki klasycznej co było raczej niespotykanym zabiegiem na wcześniejszych wydawnictwach Glittertind.
Wokal Torbjorna również się poprawił i znakomicie wypadł w bardzo dobrej balladzie "Går Min Eigen Veg".
Choć słuchając pierwszej połowy płyty można odnieść wrażenie, że Glittertind wyzbył się punkowych naleciałości na rzecz bardziej ambitnego grania, tak potem już przy okazji kawałka o znanej nam już nazwie "Glittertind" czy potem w "Jeg Snører Min Sekk" tego punka słychać już wyraźniej.
Ogólnie płyta wypadła bardzo spoko lecz brakuje mi tutaj jednak takich wystrzałowych i prostych w przekazie kawałków jak na poprzedniej płycie chociażby. Ale w każdym razie dobra robota.

czwartek, 4 marca 2010

Ensiferum - Victory Songs (2007)



"Victory Songs" jest trzecią płytą Ensiferum, pierwszą bez znakomitego kompozytora Jari'ego, który postanowił odejść z zespołu i poświęcić czas swojemu projektowi Wintersun.
Ta płyta jest także ostatnią na jakiej zagrała Meiju Enho grająca na klawiszach.
Zanim to nastąpiło powstała EPka "Dragonheads", która wprawdzie nie zwiastowała nic nowego i szczególnie różniącego się od tego co ten zespół prezentował wcześniej.
Pojawił się na niej nowy wokalista, znany z Norther Petri Lindroos.
Nowy wokalista zdziera japę znakomicie i myślę, że godnie zastępuje swojego poprzednika w tej kwestii. Nowa płyta zaś pokazuje, że odejście Jari'ego z kapeli dało o sobie znać.
Na nowej płycie już słychać nieco inne podejście do tematu, wszystko jest bardziej bombastyczne i monumentalne aniżeli bardziej spontaniczne i selektywne kompozycje na dwóch poprzednich krążkach.
Oczywiście słychać wyraźnie z kim mamy do czynienia, nadal jest harsh, nadal są epickie chóry i czyste zawodzenia, słychać także folkowe melodie i charakterystyczne dla nich zagrywki.
Od strony tekstowej także się nic nie zmieniło.
Jednak zaszły zmiany w podejściu do struktury o czym już wcześniej wspomniałem.
Kawałki wprawdzie nadal są chwytliwe ale nie mają tego pierdolnięcia co te z dwóch poprzednich krążków, brakuje im nieco tej spontaniczności i wariactwa, bardziej luźnego podejścia do tematu.
Ale mimo wszystko wyróżniłbym tutaj "Wanderer", tytułowy utwór oraz "Deathbringer From The Sky".
Dobra robota ale niestety jednak czegoś mi tu brakuje... Może Jari'ego?
Co do takich formalnych kwestii to okładka jak zwykle autorstwa mistrza Necrolorda i w nagraniach wzięli udział różni goście, podobnie jak to miało miejsce poprzednio.

Bathory - Destroyer of Worlds (2001)



Dziwna jest to płyta... Bardzo dziwna... Na "Destoyer of Worlds" Quorthon postanowił ponagrywać trochę materiału w stylu epickiego viking metalu, który można było znaleźć na poprzednim długograju "Blood on Ice" ale i też (a nawet więcej) materiału w stylistyce thrashowej (a może i nawet post thrashowej).
Zabieg to z jednej strony może i dobry bo strzelam, że miał na celu pogodzenie fanów, którzy się podzielili na kilka obozów ale z drugiej strony to chujowy.
Mnie się ta opcja absolutnie nie spodobała ponieważ gdy wczuwam się w klimat epickich utworów, myślami jestem w oddali, gdzieś na mroźnej północy, to zaraz zaczyna się np taki zjebany "Bleeding" i zostaję wybity z rytmu. Myślę sobie... "co jest kurwa?"!
Otóż jak już wcześniej wspominałem nie podoba mi się thrashowe oblicze Bathory.
Wokal w tych utworach zamieszczonych na "Destroyer of Worlds" jest zjebany i absolutnie odsiewający mnie jako słuchacza. Jedynie "Death From Above" jest do przyjęcia i fajny groove'ujący "Krom" ale kurwa ten wokal... Za to epickie kawałki choć jest ich mniej wypadają przyzwoicie a najlepszy z nich jest moim zdaniem "Pestilence".
Całe szczęście, że Quorthon się opamiętał i na następnych płytach nagrywał muzykę jaka mu wychodziła najlepiej czyli epicki viking metal.

niedziela, 21 lutego 2010

Defender - They Came Over The High Pass (1999)


Takich ludzi jak Philip Von Segebaden (Afflicted, Cranium, Dawn) czy Michael Van Der Graaf (Afflicted) część fanów szwedzkiego metalu pewnie kojarzy.
Defender jest projektem tego pierwszego a ten drugi był sesyjnym wokalistą.
Skład dopełnił jeszcze perkusista Peter Nagy znany z Eternal Oath czy Mörk Gryning.
Muzyka jaką nagrał Defender na tej płycie to epicki heavy metal, więc zupełnie inna bajka niż to co muzycy prezentowali w wymienionych wyżej formacjach.
Płyta rozpoczyna się odgłosami wspinaczki górskiej i ogólnie taki klimat panuje raczej na całej płycie.
Gdy tego słucham za każdym razem kojarzy mi się jakbym był gdzieś na wzniesieniach, patrzył na świat z góry niczym dumny władca, przedzierał trudno dostępne szlaki i korzystał z uroków otaczającej mnie górskiej natury.
Ogólnie płyta utrzymana jest w średnich tempach, tu i ówdzie pojawiają się ciekawe riffy czy melodie ale absolutnie zajebistym utworem i głównym daniem obiadu jest utwór "High Himalayan Valley", najdłuższy na płycie, najspokojniejszy i bogaty w zajebiste i hipnotyzujące melodie.
Mamy też dwa utwory instrumentalne z czego lepszy i absolutnie killerski jest "Maze Of The Minotaur".
Totalnie miażdżącym kości utworem jest jeszcze potężny "Dragon".
Pozostałe utwory również bardzo dobre i w zasadzie nie mogę się do nich przyczepić.
Brzmienie odpowiednie dla takiej muzyki, jedynie wokal może nie powala ale za to tworzy też odpowiedni klimat.
Okładka niestety jest bidna jak bezpańska suka.
Jest to perełka i cenna pozycja na scenie szwedzkiej i fajnie by było gdyby Philip jeszcze coś stworzył podobnego pod tym szyldem.

czwartek, 18 lutego 2010

Jorn - Worldchanger (2001)



W 2001 roku ujrzał światło dzienne drugi już solowy album wokalisty, niektórzy się obawiali, że skoro ostatnie czasy były dla wokalisty tak płodne i pracowite to odbije się to na jakości "Worldchanger".
A tu wyszła zajebista niespodzianka, bo album jest świetny i znacznie lepszy od poprzednika.
Skład zespołu się nieco ustabilizował i na gitarze gra tutaj Tore Moren, na basie Sid Ringsby a na perce koleś znany z napierdalania w bębny w black metalowym Mayhem czyli sam Jan-Axel Blomberg aka Hellhammer.
Melodie są bardziej chwytliwe i klarowniejsze, utwory posiadają więcej ikry niż na poprzedniej cienkiej jak wąż ogrodniczy płycie.
Do moich faworytów należą z pewnością oczywisty hold dla Black Sabbath lub Dio "Tungur Knivur", chwytliwy i dynamiczny "Sunset Station", "House Of Cards" i "Bridges Will Burn".
Sporo odniesień do klasyki hard rocka i heavy metalu, pobrzmiewają echa Whitesnake co jest oczywiście zrozumiałe. Świetna robota.

Beyond Twilight - The Devil's Hall of Fame (2001)



W 2001 norweski wokalista Jorn Lande zaśpiewał także na debiutanckim longplay'u duńskiego Beyond Twilight.
Zespół ten para się progresywnym metalem, ale w bardziej znośnej i przystępnej formie niż wspomniany wcześniej przeze mnie norweski Ark.
Płyta posiada dobry klimat, kompozycje są ciekawe, co prawda nie wszystkie ale jednak.
Jorn wywiązuje się ze swojego zadania znakomicie, znacznie bardziej podoba mi się jego wokal w tym zespole niż w Ark.
Dobre są "Hellfire", "Shadowland" i ciężki utwór tytułowy.
Jeśli chodzi o zespoły bardziej metalowe to właśnie widzę wokal Jorna w takich bardziej klimatach jak Beyond Twilight czy Masterplan niż w progresywnych.
Jego wokal idealnie wpasowuje się w ten lekko melancholijny klimat i wytwarza całkiem ciekawą aurę dla słuchacza.

wtorek, 16 lutego 2010

Slapdash - 240.25 Actual Reality (1996)



Po zespół sięgnąłem z ciekawości bo dowiedziałem się, że był to projekt muzyków znanych mi z formacji thrash metalowej Rosicrucian.
Jak wiadomo sporo zespołów thrashowych z USA i nie tylko, zmieniało styl gry po boomie na grunge i po wydaniu czarnej płyty przez Metallikę.
Niektórzy z nich jak Anthrax czy Forbidden poszli w rejony ciężkiego groove metalowego łojenia.
Sytuacja wyglądała podobnie z tym projektem byłych muzyków thrashowego Rosicrucian, który zwie się Slapdash.
Jest to dawka ciężkiego i tłustego materiału podchodzącego w rejony takiego wynalazku szufladkowiczów jak half-thrash.
Wokalnie jest bez zarzutów, Jens Mortensen ma głos idealnie pasujący do muzyki i trafiający w mój gust, pojawia się też kilka ciekawych riffów jednak mimo to materiał niestety ale nie przypadł mi do gustu.
Od początku do końca poza paroma wyjątkami w postaci kojarzącego się z "Marszem Żałobnym" Chopina utworu "On My Own" i jakąś rapowaną wstawką w "Free Your Mind" w zasadzie nie dzieje się nic ciekawego i zespół jedzie na jedno kopyto przez co mnie nudzi.
Fani groove, post-thrash czy half-thrash mogą powalczyć a nuż im się spodoba.
Fani czystego bardziej thrashowego łojenia czy większej dawki melodii mogą spokojnie sobie darować.

Ensiferum - Iron (2004)


Trzy lata później po udanym debiucie, Ensiferum postanowili nagrać kolejny krążek, który zatytułowali "Iron".
Całość rozpoczyna się spokojnym, budzącym odpowiedni nastrój "Ferrum Aeternum", zaraz po tym instrumentalnym utworze wprowadzającym nas w klimat płyty zaczyna się dynamiczny utwór tytułowy.
Już po nim można wywnioskować, że druga płyta będzie bardziej dojrzała niż debiut ale skomponowana według znanej nam już konwencji.
Więcej mamy tu różnych motywów, materiał jest bardziej przemyślany i skomplikowany (choć o żadnych progresywnych czy technicznych łamańcach raczej nie ma mowy) lecz nic z tego skoro ten materiał nie ma takiej siły przebicia i nie porywa mnie tak samo jak debiut.
Do produkcji absolutnie nie można mieć zarzutów, wszystko brzmi jak należy.
Obojętnie czy są to różne, niekoniecznie heavy metalowe instrumenty, czy też są to po prostu gitary i bębny.
Wśród zaproszonych gości należy wymienić Kaisę Saari, która to m.in śpiewa w zamykającym płytę"Tears", Evelinę Kontio grającą na Kantele oraz Vesę Vigmana.
Tak się również składa, że ta płyta jest ostatnią, na której zagrał i skomponował materiał Jari Mäenpää, który wkrótce potem postanowił odejść z zespołu podając jako przyczynę rozbieżność w poglądach muzycznych oraz chęć poświęcenia więcej czasu swojemu projektowi Wintersun.

Kalmah - They Will Return (2002)


Finowie z Kalmah powrócili w 2002 z płytą "They Will Return", która moim skromnym zdaniem nie przebiła udanego debiutu ale zawiera w dalszym ciągu zajebistą dawkę ciekawej i zróżnicowanej muzyki.
Styl w zasadzie dużo się nie zmienił a nawet można powiedzieć, że się umocnił.
Mamy zatem jak poprzednio do czynienia z mieszanką heavy, power i death metalu z neoklasycznymi zagrywkami, dobrze zagranymi klawiszami, po fińsku ale z klasą, nie uciekając w rejony remizy.
Całości dodaje bagienny wokal pana Pekki Kokko.
Płyta zaczyna się swojsko bo od odgłosu stąpania po moczarach a chwilę potem zaczyna się część właściwa "Hollow Heart", moim zdaniem bardzo udany utwór.
Do pozostałych ciekawych bym zaliczył "Kill The Idealist", "Swamphell" oraz posiadający najbardziej chwytliwy refren "Principle Hero".
Oczywiście "wejścia" do utworów skutecznie wywołują ciary u słuchacza i zachęcają do zabawy, podobnie jak to było na debiucie.
Obojętnie czy jest to jakaś zagrywka na klawiszach, melodia na gitarze czy też jakiś fajny riff.
Na sam koniec Finowie przedstawili nam swoją wersję klasyka Megadeth "Skin O' My Teeth", oczywiście uważam ten cover za udany.

piątek, 12 lutego 2010

Maple Cross - Heimo (2007)



Tym razem coś dla fanów thrash metalu. Maple Cross to fiński zespół, który stawiał pierwsze kroki już w połowie lat 80-tych więc trochę na scenie już istnieje.
A istniał wprawdzie z przerwami i jedynym ze starego składu muzykiem pozostał wokalista Marco R. Järkkä.
Płyta wydana w 2007 roku jest koncept albumem opowiadającym historię dziadka wspomnianego wokalisty, który brał udział w walkach podczas II Wojny Światowej.
Odstawmy może na bok te sprawy a zajmijmy się muzyką.
Muzyka zawarta na płycie "Heimo" (tak zwał się ów dziadek) to bardzo zróżnicowany i bardzo dobrze odegrany thrash metal.
Wokalnie Marco dwoi się i troi, raz atakuje słuchacza wrzaskliwym wokalem w stylu niemieckim, innym razem śpiewa bardziej melodyjniej lecz nie pozbawionym chrypki i mocy.
O żadnym ugłaskanym wokalu tu nie ma mowy.
Najlepsze utwory to moim zdaniem druga część "The Battle Of Joyhill", bujający "Smell Of Fear", "24 Hours" i "Journey Of The Wolf".
Ogólnie to średnia płyta, ma dobre momenty i lepiej jej słuchać na wyrywki, a przy okazji koncept albumu to niezbyt dobrze o niej świadczy.