czwartek, 11 listopada 2010

Candlemass - Candlemass (2005)



W Listopadzie 2004 roku zespół postanowił ponownie połączyć swe siły. Fanów zespołu dodatkowo szczególnie zelektryzowała wiadomość, że za sitkiem ma ponownie stanąć nikt inny a sam Messiah Marcolin, wokalista, z którym zespół odnosił największe sukcesy. Mało tego... Nie była to reaktywacja w celu zagrania kilku koncertów i zgarnięciu forsy do kieszeni. Panowie ucieszeni po entuzjastycznym przyjęciu przez fanów na Wacken postanowili nagrać nową płytę. Wymagania fanów wobec tej płyty jak można się domyślać były przeogromne. Gdy w końcu album się ukazał w połowie 2005 roku zespół zaskoczył na samym starcie okładką i tytułem nowego dzieła. Otóż okładka była biała z czarnym krzyżykiem na środku i logiem zespołu. W dodatku tytuł powrotnej płyty zwał się tak jak zespół. Niektórzy mogli sobie pomyśleć, że zespół zagrał wszystkim na nosie i postąpił niczym Metallica z "St.Anger" czyli nagrał płytę na przysłowiowe "odpierdol się". Nic bardziej mylnego. Płyta, choć nosi znamiona współczesnej produkcji brzmi niczym stary dobry, jebany Candlemass. Riffy są ciężkie i smoliste, gdzie trzeba zespół przyspieszy, gdzie trzeba zwolnić to jesteśmy zaatakowani przytłaczającym wolnym riffem. Oczywiście nad wszystkim oprócz ołowianej gitary króluje wokal mistrza Messiaha Marcolina. Obojętnie czy mamy do czynienia z szybkim otwieraczem, do którego także nakręcony został teledysk, czy też z wgniatającym w glebę instrumentalem "The Man Who Fell From The Sky", pełnym mistycyzmu "Copernicus" lub najlepszym na płycie moim zdaniem "Spellbreaker". Zespół jasno określił, że kończy z eksperymentami, które nie wszystkich przekonały i postanowił nagrać płytę w starym sprawdzonym stylu. Panie i panowie Candlemass powrócił!