czwartek, 19 stycznia 2017

King Diamond - House of God (2000)

"House of God" był drugą albo trzecią płytą Kinga Diamonda, którą poznałem.
W każdym razie jedną z pierwszych z jaką miałem styczność.
Tak się składa, że bardzo lubię ten album i uważam go za najlepszy obok "Abigail II: The Revenge" jeśli chodzi o późniejszą solową twórczość Kinga.
"On nie umarł na krzyżu..." - od tych słów zaczyna się ów koncept album opowiadający tym razem losy Jezusa Chrystusa od momentu ukrzyżowania.
King w swojej wersji opowieści o Jezusie przenosi nas do południowej Francji, dokąd według niego pożeglował Jezus, ożenił się i założył rodzinę.
Wiele lat później na wzgórzu wybudowano kościół, w którym miały miejsce dziwne wydarzenia.
Pewnego razu samotny wędrowiec trafia do niego zwiedzony przez wilka i standardowo zaczyna się jazda.
Muzycznie raczej nie ma rewolucji w stosunku do poprzednich wydawnictw, jednak uważam, że jest to lepszy materiał od poprzedniego "Voodoo", pojawia się więcej ciekawych riffów i melodii, brzmienie jest lepiej zrealizowane.
Skład w stosunku do poprzedniej płyty się nieco zmienił.
Zmiany dotyczą drugiego gitarzysty oraz basisty.
Tym razem na tych instrumentach wsparli Kinga kolejno Glenn Drover oraz David Harbour.
Zaraz po intro "Upon the Cross" słuchacza atakuje riff mocno inspirowany sabbathowym "Children of the Grave" czyli rozpoczyna się jeden z najlepszych kawałków Kinga w ogóle czyli "The Trees Have Eyes".
Naprawdę ciężko jest mi wyróżnić najlepsze utwory na płycie ponieważ jest to bardzo równy materiał i brak tu słabych momentów, nawet jeśli ciśnienie trochę spada przy utworze tytułowym, jest to najbardziej rozmarzony utwór z całej płyty, głównie ze względu mocno podlanego organami refrenu, kojarzącego się trochę z poprzednim albumem.
No może żeby tak nie jechać cały czas wazeliną, to średnio lubię refren z "The Pact".
Co jakiś czas w utworach powtykane są bardzo dobre solówki gitarowe, które znawców tematu i koneserów z pewnością wpędzą w zachwyt.
Wokalnie frontman również spisuje się bez zarzutu.
Jeśli miałbym wymienić moich faworytów to bez wątpienia oprócz utworów wyżej wymienionych byłyby to "Follow the Wolf", "Just a Shadow", "Help!!!" i "This Place is Terrible".
Całość kończy wyciszający, akustyczny instrumental "Peace of Mind".
W sumie dobra płyta na start jeśli ktoś chciałby się zabrać za bogaty, solowy repertuar Kinga.