środa, 26 grudnia 2018

Invocator - Excursion Demise (1991)


Mówiąc o duńskim thrashu z pewnością pierwszą nazwą jaka nasunie się na myśl jest Artillery i długo, długo nic.
Nic w tym dziwnego bo Dania thrash metalem nie stoi i Artillery jest najsłynniejszym przedstawicielem tego podgatunku.
Niedawno przypomniałem sobie o debiucie pewnego zespołu parającego się bardziej skomplikowaną i brutalniejszą zarazem odmianą thrash metalu. "Excursion Demise" kapeli Invocator nie słuchałem dobre parę lat i postanowiłem sobie "odkurzyć" ten materiał.
Pamiętam, że gdy słuchałem ich pierwszy raz to moją uwagę przykuły szybkie kostkowane riffy i częste zmiany połamanych rytmów. Niektóre momenty kojarzyły mi się jak cholera z debiutem naszych ziomków z Decapitated (akurat poznałem ich wcześniej niż Invocator), czy z Vaderem z najlepszego okresu, pomijając blasty, których tutaj nie uświadczymy. Materiał jest bardziej thrashowy.
Duńczykom należy się ogromny szacun za nowatorstwo i niesamowite zdolności techniczne.
Ich mieszanka technicznego thrashu i death metalu jest perfekcyjna.
Najsłabszym ogniwem jest wokal, który i tak wcale nie jest jakiś uciążliwy. Poza tym wszystko jest zagrane najlepiej jak mogło być. Sekcja rytmiczna chodzi jak w szwajcarskim zegarku.
Perkusista Per M. Jensen, znany później między innymi z The Haunted miesza niesamowicie.
Zapierdala jak Usain Bolt po bieżni, co chwilę ozdabiając muzykę zagrywkami na talerzach.
Gitary tną jak piła łańcuchowa lub "bosch" a całość jest bardzo dobrze jak na tamte czasy wyprodukowana.
Ale nic w tym dziwnego, bo gitarzystą i wokalistą w Invocator jest nie kto inny jak ceniony producent i inżynier dźwięku Jacob Hansen.
Jeśli ktoś lubi takie klimaty jak Hellwitch, Death czy Atheist to albo zna już ten album albo... znać go powinien.
Fani wspomnianych Vader i wczesnego Decapitated także powinni być ukontentowani i z pewnością opadnie im kopara po zapoznaniu się z debiutem Invocator.

czwartek, 20 grudnia 2018

Dr. Living Dead! - Cosmic Conqueror (2017)


Jak wie każdy fan metalu Szwecja słynie z ogromnej ilości zespołów grających ten gatunek muzyki.
Skoro muzyka metalowa jest tam tak popularna, powstało też sporo zespołów, które w sposób oczywisty odnoszą się do twórczości swoich idoli, żeby nie powiedzieć, że ich imitują.
Żeby nie być gołosłownym wystarczy wymienić takie zespoły jak Persuader (sporo w tym słychać Blind Guardian), Hellfueled (na wokalu szwedzki Ozzy Osbourne), Blazon Stone (Ced mógłby spokojnie pisać kawałki Kasparkowi), Ambush (szwedzcy obrońcy wiary Judas Priest), że o całej rzeszy kopistów własnych rodaków nie wspomnę (ile to już było kopii Entombed czy At The Gates/Dark Tranquillity w samej Szwecji!?).
Po tym wstępie można się spodziewać, że zabawna ekipa Dr. Living Dead!, to też kopiści jakiegoś znanego zespołu. I tak i nie.
Dr. Living Dead! grają crossover thrash. Jak wiadomo w obrębie tego podgatunku zajebiście ciężko jest być oryginalnym i wnieść coś nowego, ale nie o to w tym chodzi.
Chodzi bardziej o dobrą zabawę, adrenalinę, napierdalanie w moshu i luzacki tryb życia, a muzyka ma być do tego soundtrackiem. Im bardziej nośna tym lepiej.
Szwedzi mogli by wyskoczyć na scenę w szortach, koszulkach ulubionych kapel, vansach (ew. białych hajtopach), czapkach z daszkiem (ew. bandanach) na czerepie.
Wtedy zginęli by w morzu tego typu kapel i pewnie do usranej śmierci grali by na imprezach dla skaterów lub po jakichś niszowych punkowo, hardcore'owo metalowych festach.
Wystarczyło dodać do wyżej wspomnianego image'u maski z trupimi czaszkami i już jest inaczej.
A bandany? Są! I to dokładnie te w jakich nosili się chłopaki z Suicidal Tendencies.
Czyli mamy pierwszy trop. Nie trzeba słuchać ich muzyki żeby wyczaić, że skoro grają crossover thrash i noszą niebieskie chustki, to wpływy Suicidals będą na bank słyszalne.
Tak też jest, ale nie są ich totalnymi kopistami jak... zespół ich poprzedniego wokalisty Negative Self. Dorzuciłbym jeszcze do tego Excel, trochę D.R.I. czy M.O.D. Jeśli ktoś szaleje za prostym thrashem z hamerykańskim brzmieniem i za tymi zespołami, to łyknie tą kapelę jak młody pelikan.
Jeśli ktoś szuka czegoś lepszego, bardziej wymagającego lub wystarczy mu muzyka wspomnianych tuzów crossoveru (tak jak mi) może sobie spokojnie Dr. Living Dead! odpuścić.
Zespół przykuł moją uwagę podczas wybuchu nowej fali old schoolowego thrash metalu, a ze względu na moje zainteresowania, postanowiłem się zapoznać z ciekawości z ich twórczością.
Mimo kilku podejść, w różnych odstępach czasowych, nie jestem w stanie przekonać się do nich. Chłopaki dwoją się i troją, raz przyspieszają, innym razem zwalniają tempo. Raz wokale są skandowane niczym w Municipal Waste czy Slayerze, innym razem melodyjne niczym u Mike'a Muira. Niestety nie ma tutaj niczego co przykuło by moją uwagę na dłużej i zachęciło abym sięgnął po wszystkie ich płyty.
Jedyne co siadło mi w głowie już po pierwszym przesłuchaniu to ostatni numer "Cyber Crime", który brzmi jak Candlemass skrzyżowane z Celtic Frost z przetworzonym przez komputer wokalem.
Numer ten zdecydowanie odstaje od reszty ale to nie o to chodzi.
Z typowych kawałków w obranej przez nich stylistyce najbardziej mi siadł "Can't Kill The Dead" ze skandowanym refrenem.
Problem jest taki, że nie bardzo chce mi się wracać do tej płyty, ale na koncert bym się przeszedł, bo na żywca jazda może być przednia.
Album mógłby być fajnym soundtrackiem do jazdy samochodem, rowerem czy na deskę.
Sprawdzi się pewnie też do słuchania w robocie lub podczas sprzątania. W myśl zasady: fajnie, że coś leci w tle, nic nie wkurwia, nic nie irytuje, ale też nic nie powala.



niedziela, 16 grudnia 2018

Ihsahn - The Adversary (2006)



Vegard Sverre Tveitan znany jako Ihsahn, lider norweskiego Emperor, jednego z najważniejszych zespołów tamtejszej sceny black metalowej po jego rozwiązaniu postanowił pójść własną drogą i tworzyć muzykę sygnowaną swoim pseudonimem artystycznym. 
Jak wiadomo Ihsahn jest osobą bardzo osłuchaną i otwartą na wiele różnych gatunków muzycznych niekoniecznie z metalem mających wiele wspólnego.
Był zawsze skłonny do różnych eksperymentów i odważnie wchodził na nowe tereny, obojętnie czy z macierzystą kapelą czy w licznych projektach pobocznych. 
Czasem dla takich ludzi przerwa od metalu jest wskazana, bo po jakimś czasie mogą wrócić do grania tego gatunku z zupełnie nowym ładunkiem emocjonalnym i zaangażowaniem.
Nie inaczej jest w przypadku "The Adversary" - pierwszego solowego albumu.
Jest to właśnie taki zbiór wszystkich muzycznych doświadczeń Ihsahna, black metal miesza się z graniem progresywnym, awangardowym.
Wydaje mi się, że tak właśnie mógłby brzmieć następca "Prometeusza" gdyby tylko muzycy Emperor zdecydowaliby nagrać coś jeszcze pod tym szyldem.
Na "The Adversary" znajduje się wszystko co znajdywało się na ostatniej studyjnej płycie Emperor "Prometheus: The Discipline of Fire and Demise", plus szczypta nowego.
Ihsahn już przyzwyczaił słuchaczy do bardzo zróżnicowanych wokaliz. W utworach mamy black metalowy skrzek, podniosły śpiew oraz falsety.
Podobnie jak na płytach Emperor, utwory ozdobione są niezbyt nachalnymi orkiestracjami i w pewnych momentach usłyszeć można także dźwięk pianina.
Oprócz szybkich, najbardziej kojarzących się z macierzystą kapelą Ihsahna utworów jak "Invocation", "Citizen", "Panem et Circenses", "Will You Love Me Now?" (w tym wypadku tytuł ostro kontrastuje z muzyką), występują utwory dużo spokojniejsze, wręcz przebojowe jak "Called By The Fire", którego refren jak już wbije się do głowy to nie chce wyjść całymi dniami.
Takim lżejszym utworem też jest "Homecoming", w którym gościnnie zaśpiewał znany z m.in. Ulver Kristoffer Rygg. Całość wieńczy najdłuższy, trwający ponad 10 minut nostalgiczny utwór "The Pain Is Still Mine". Cały materiał na perkusji zagrał Asgeir Mickelson (m.in Borknagar, Spiral Architekt, Sarke).
Udany materiał, który można polecić każdemu, kto lubi bardziej niekonwencjonalne podejście do black metalu.

środa, 12 grudnia 2018

Artillery - Terror Squad (1987)



Dwa lata po udanym debiucie tego jednego z ciekawszych zespołów thrash metalowych z Europy ukazał się kolejny krążek zatytułowany "Terror Squad".
Jest to nic innego jak muzyczne rozwinięcie pomysłów z pierwszego długograja.
Tym razem odrobinę poprawiło się brzmienie (spokojnie... nadal jest brudno i szorstko) i muzycy nabrali większej pewności siebie.
Można wręcz powiedzieć, że na "Terror Squad" ówczesny styl Artillery się już scementował.
Już na samym starcie jest solidny wystrzał z działobitni w postaci "The Challenge", w którym gitarzyści Michael Stützer oraz Jørgen Sandau od samego początku atakują nas riffami.
I tak w zasadzie jest przez cały czas, raz szybciej, raz wolniej, ale formuła raczej się nie zmienia.
Należy także pamiętać o kąśliwych solówkach Michaela Stützera, które znakomicie ubarwiają tę dźwiękową kanonadę i fajnie miejscami "wyskakującym" basie.
Dla niektórych, w szczególności fanów bardziej obskurnego i żywiołowego podejścia do grania thrash metalu, dwie pierwsze płyty są jedynymi wartymi uwagi płytami Artillery.
Potem od "By Inheritance" jest to już trochę inny zespół (po reaktywacji to już w ogóle).
Jeśli o mnie chodzi, to nie mogę wciąż rozstrzygnąć, która z dwóch pierwszych płyt bardziej mi leży.
Raz jedynka mi się bardziej podoba, innym razem dwójka.
W każdym razie żadna z tych dwóch nie jest według mnie ich najlepszym dokonaniem.
Na sam koniec dodam, że okładka to straszna lipa w porównaniu z fajną grafiką z debiutu.
Zrozumiałbym gdyby to była jakaś demówka, ale na drugiego pełnograja, to już można się było postarać o coś lepszego.

sobota, 8 grudnia 2018

Tantara - Sum of Forces (2018)



Poprzednia płyta Norwegów "Based On Evil" zrobiła na mnie niemałe wrażenie z prostego powodu.
Był to świetnie zagrany thrash i to w takim stylu jaki lubię najbardziej.
Kibicowałem więc od tamtej pory temu zespołowi i z niecierpliwością oczekiwałem premiery kolejnego krążka. W końcu w 2018 roku pojawił się kolejny długograj, tym razem zatytułowany "Sum of Forces".
Jak usłyszałem utwór "Punish the Punisher", który został wypuszczony jako "pilot" przed wydaniem nowej płyty, byłem lekko rozczarowany.
Niby to ta sama Tantara, początkowy riff bardzo exodusowy, potem mamy sporo starej Metalliki... tylko wokalista śpiewa w tym utworze nieco inaczej niż na poprzednim wydawnictwie.  Próbuje wjeżdżać w falsety i to wyszło cienko moim zdaniem.
Ja wiem, że wokal akurat nie jest i nie był najmocniejszym ogniwem Tantara, raczej stawiałbym na gitary, ale tutaj z względnie znośnego stał się irytujący.
Kawałek sam w sobie akurat był spoko.
Gdy ukazał się w całości nowy materiał liczyłem na rozwinięcie patentów z debiutu, długich i epickich thrashowych numerów, jakie grywało się na przełomie lat 80/90 lub też do kilku lat po przełomowym 1990 roku. Utworów nie pozbawionych speeda i pazura, ale i też bogatych w różne ciekawe motywy (piękne melodie i gitary akustyczne - jako przeciwwaga do ciężaru i szarpanych riffów) jak np. fenomenalny "Prejudice of Violence" z debiutu.
Przyznam szczerze, że po pierwszym odsłuchu niewiele zostało mi w głowie i miałem wrażenie, że płyta za szybko przeleciała i nie zdążyłem się obejrzeć a już był koniec.
Debiut trwał ponad godzinę a same utwory w większości przekraczały 6 minut i absolutnie nie dało się odczuć przez to znużenia. Zupełnie jak na klasycznych płytach Metalliki czy na "Victims of Deception" Heathen dla przykładu.
Tutaj płyta jest niewątpliwie krótsza (ba nawet o połowę krótsza!) i nie jest to jakaś ujma, bo nie długość a poziom muzyczny jest najważniejszy. To jak z tym poziomem?
Kuźwa jest nieźle, ale poprzeczka po debiucie została wysoko zawieszona i Norwescy thrasherzy nie przeskoczyli jej na drugiej płycie.
Mam wrażenie, że poszli tutaj trochę inną drogą i uznali, że nie będą chcieli zanudzać słuchacza nagrywając znowu kawałki po 7 czy 9 minut i postanowili nieco ograniczyć bogactwo przekazu.
Nadal sporo w tym wszystkim starej Metalliki, do której muzycy Tantara zawsze mieli słabość, sporo jest ciekawych gitarowych smaczków, bardzo dobre solówki. Absolutnie nie ma oznak wypalenia czy znacznego uproszczenia.
Wydaje mi się, że celem było nagranie krótszych, bardziej chwytliwych kawałków, zrobić krok w trochę innym kierunku. Nie chciano powielać patentów z debiutu, które mogłyby faktycznie odbić się niektórym słuchaczom.
Na pochwałę zasługuje dość fajne, ciepłe brzmienie i fajnie plumkający w tle basik, który jest bardziej wyeksponowany niż na debiucie.
Oprócz standardowych utworów w średnim tempie z przyspieszeniami na sam koniec zostawiono słuchaczom utwór instrumentalny "White Noise", trwający... ponad 10 minut.
Jest to coś nowego i stanowi pewnego rodzaju przełożenie sił. Wcześniej były długie utwory, bogate w partie instrumentalne, zaś tym razem postanowiono umieścić utwór w całości instrumentalny kosztem skrócenia formuły reszty utworów.
Summa summarum wydaje mi się, że Norwegowie wyszli z tego obronną ręką ponieważ nagranie drugiej takiej samej płyty jak debiut nie każdemu mogłoby przypaść do gustu.
Drastyczna zmiana stylu także byłaby nie do zaakceptowania, a tak to udało się zachować charakter ale podejść do sprawy nieco w inny sposób i wyszło też fajnie.

poniedziałek, 3 grudnia 2018

Blazon Stone - Return to Port Royal (2013)



Wystarczy pierwszy rzut oka na okładkę, nazwę zespołu a w końcu na tytuł płyty i od razu w naszej głowie słyszymy szum morskich fal, wystrzały z okrętowych dział, towarzyszące im pokrzykiwania załogi korsarzy oraz szybkie, ostre i melodyjne zarazem riffowanie najsłynniejszego pirata w heavy metalu Rolfa Kasparka.
Nic dziwnego bo Blazon Stone to projekt niezwykle kreatywnego Szweda Cedericka Forsberga, który w głównym zamierzeniu miał być totalnym tribute bandem dla Running Wild.
Tu nie ma miejsca nawet na odrobinę oryginalności. Wszystko ma brzmieć nuta w nutę jak Running Wild z najlepszego (moim zdaniem) okresu, czyli na płytach z przedziału od "Under Jolly Roger" do "The Rivarly" włącznie.
Ostatnie dokonania Rock'n'Rolfa, choć cały czas brzmią jak Running Wild, pozbawione są niestety, poza kilkoma wyjątkami energii, która wcześniej dawała odpowiedniego kopa podczas słuchania.
Pytanie tylko czy komuś potrzebny jest zespół, który nie pierdoli się w tańcu i rżnie po całości z Running Wild? Jeśli robi to dobrze, to oczywiście, że tak!
Jeśli o mnie chodzi, to nigdy nie miałem żadnych zastrzeżeń do zespołów w większym stopniu "inspirującymi" się innymi wykonawcami, pod jednym warunkiem, jeśli ich muzyka była naprawdę na wysokim poziomie, bądź nawet czasem przewyższająca poziomem obecne nagrania ich idoli.
Jeśli stopień kopiowania jest niemalże równy coverowaniu lub poziom muzyczny jest niskich lotów i nie czuć w tym żadnego zaangażowania lub nie ma krzty talentu, to wtedy odpuszczam.
Blazon Stone jest projektem, którego autentycznie chce się słuchać ponieważ wnosi spory powiew świeżej morskiej bryzy do tej odmiany heavy metalu.
Przede wszystkim cała płyta jest niezwykle dynamiczna, ostra i melodyjna.
Riffy i melodie, choć ma się wrażenie, że gdzieś się już je słyszało, nie są kopiowane a zagrane tak jak zagrałby je Kasparek gdyby miał więcej weny twórczej do pisania szybkich, pirackich kawałków jak to robił w przeszłości.
Nie bez powodu wspominam o szybkości, ponieważ ogromnym atutem jest spora ilość szybkiego riffowania i praca sekcji rytmicznej. Partie perkusji zagrane również przez zdolnego Ceda brzmią dla mnie niemalże jakby sam Thomen Stauch z Blind Guardian zasiadł za bębnami w Running Wild!
Bębny brzmią przepotężnie, takiego właśnie kopa brakowało mi brakowało na ostatnich wydawnictwach Kasparka, na których bębny są programowane.
By the way, dziwię się okrutnie, że Rolf nie chce zatrudnić na stałe do nagrywania jakiegoś zdolnego bębniarza i woli programować automat perkusyjny. Daje głowę, że sporo ludzi dałoby się pokroić za to, żeby zagrać na płycie Running Wild i wniosło by to sporo świeżości do jego muzyki.
Szybkość szybkością, ale na płycie "Return to Port Royal" mamy też klasyczny kawałek w średnim tempie "Stand Your Line", galopujący "Amistad Rebellion" ze zwolnionym refrenem, czy wieńczący płytę, najdłuższy epicki "The Tale of Vasa".
Wokal Ceda może i nie jest najwyższych lotów, ale do pirackiego heavy metalu pasuje w sam raz.
Nie ma sensu żebym porównywał z jakimi kawałkami Running Wild i z których konkretnie płyt kojarzą mi się poszczególne utwory, ważne że są bardzo dobre.
Do najlepszych strzałów na tej płycie na pewno zaliczyłbym utwór tytułowy, "High Treason",  "Curse of the Ghost Ship", "Blackbeard".
Słychać, że Ced czuje takie klimaty jak mało kto i bardzo cieszę się, że wreszcie pojawił się jakiś godny kontynuator schedy po Running Wild.

niedziela, 25 listopada 2018

Immortal - Northern Chaos Gods (2018)


Immortal to dla mnie pod pewnymi względami taki black metalowy Manowar. Od pewnego czasu z płyty na płytę tematyka tekstów jest ta sama. Pal licho jakiś koncept, po prostu pojawiają się nawet te same wyrazy. W kółko mrozy, śnieg, północ, góry i te sprawy. Muzyka jakoś strasznie się nie zmienia, raz jest lepiej, innym razem gorzej. Do tego wiadomo jaki goście mieli image i jakim śmiesznym ponurakiem jest Abbath.
 Po przerwie od grania pod tym szyldem po płycie "Sons of Northern Darkness", powrócili albumem "All Shall Fall", który mnie nie zachwycił.
Po powrocie do grania oprócz nagrania rzeczonej płyty zespół grał koncerty i był gościem na różnych festiwalach.
Wszystko fajnie ale lata mijały i nowy materiał się nie ukazywał. W zespole w końcu zaczęła się psuć atmosfera i jeden z współzałożycieli odszedł, był nim właśnie Abbath.
W dodatku stracił prawa do używania nazwy zespołu na rzecz innego współzałożyciela Demonaza. 
Dla niektórych był to koniec, bo przecież to Abbath był najbardziej charakterystycznym członkiem kapeli, dodatkowo charyzmatycznym wokalistą.
Przyszłość zespołu prowadzonego przez Demonaza, który miał przecież długą przerwę w graniu spowodowaną kontuzją ręki, piszącego dla zespołu w tym czasie teksty i zajmującego się managementem, była niepewna.
Wszystkie wątpliwości zostały rozwiane w momencie ukazania płyty "Northern Chaos Gods", z Demonazem jako kompozytorem, gitarzystą i... wokalistą.
Na perkusji zasiadł stary dobry znajomy Horgh.
Jak wokalnie sobie radzi Demonaz? Wcale nie gorzej niż Abbath! Ja przynajmniej nie czuje się jakoś strasznie rozczarowany odejściem Abbatha, bo Demonaz drze się w podobnej manierze, z charakterystycznym zacięciem.
Muzyka ma porządnego kopa, jest klimatyczna i chwytliwa. Już po pierwszym odsłuchu w pamięci zostaje kilka numerów.
Jest to stary dobry Immortal z czasów od "Blizzard Beasts" po "Sons of Northern Darkness".
Wszystkie patenty z tamtych płyt zostały odświeżone (odśnieżone?) i podane w postaci całkiem nowych utworów.
Do moich zdecydowanych faworytów należą tytułowy utwór, zapodany na samym początku tracklisty, "Where Mountains Rise" i zamykający płytę, najdłuższy epicki numer "Mighty Ravendark".
Demonaz i Horgh udowodnili, że bez Abbatha sobie poradzą i potrafią nagrać album, nie odbiegający ani poziomem ani klimatem od poprzednich wydawnictw zespołu.
W dodatku jest to lepszy materiał od poprzedniego "All Shall Fall".

sobota, 17 listopada 2018

Kvelertak - Kvelertak (2010)



Gdy tylko ukazała się debiutancka płyta tego zespołu wywołała niemałą sensację w świecie muzycznym.
Dla jednych asłuchalne gówno, dla pozostałych fenomenalne połączenie rzeczy z pozoru nie bardzo do siebie pasujących.
Mieszać gatunki w ten sposób jaki robi to Kvelertak po prostu trzeba umieć.
Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że chłopy czują rock and rolla i wiedzą na czym to wszystko polega.
Nie jest to absolutnie toporne i laickie próbowanie grania heavy metalu przez zakutogłowych black metalowców, które jak się niejednokrotnie przekonaliśmy brzmi słabo.
Słuchając muzyki Kvelertak mamy wrażenie, że goście są obyci z różnymi gatunkami muzycznymi
i takowe potrafią z polotem zagrać. Kiedy trzeba solidnie pojechać jakimś piłowanym riffem z blastami wychodzi to równie naturalnie
i profesjonalnie jak, gdy trzeba zagrać jakiś klasyczny riff, sięgający korzeniami do lat 70-tych i nie zabrzmieć przy tym niczym ktoś, kto ma pierwszy raz gitarę w ręku.
Muzyka grana przez tych wyluzowanych norweskich muzykantów, to jeden wielki tygiel stylistyczny, który w duuużym uproszczeniu można by nazwać black and rollem,
a w szerszym rozłożeniu mieszanką punk rocka, heavy metalu, indie i hard rocka z różnych okresów na solidnym black metalowym postumencie.
Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że płyta leci od początku do końca i nie chce wyhamować!
Nie ma tutaj miejsca na nudę, nóżka chodzi cały czas wytupując rytm a w niektórych momentach
ma się ochotę wszystkim pierdolnąć i zwyczajnie poskakać.
Wspomniane motywy z różnych nawet nie tyle podgatunków co gatunków muzycznych łączą się ze sobą w naturalny i swobodny sposób.
Absolutnie nic mi się tutaj z niczym nie gryzie, wszystko jest na swoim miejscu.
Już otwierający płytę "Ulvetid", będący swoistą wizytówką zespołu, pokazuje z czym będziemy mieć do czynienia. To taki Kvelertak w pigułce.
Tak na prawdę nie potrafię tutaj wskazać jakiegoś zapychacza, bo wszystkie kawałki trzymają równy poziom i z tego samego powodu ciężko jest mi wskazać ulubiony utwór.
W każdym znajdziemy coś ciekawego, obojętnie czy to refren, czy jakiś killerski lub nośny riff.
Przykładowo w takim "Offernatt", mamy w zwrotce typowo kroczący heavy metalowy riff, który jest przeplatany punkowymi wstawkami na power chordach.
W środku "Sultans of Satan" (który nawiasem mówiąc jawnie nawiązuje tytułem
do szlagieru Dire Straits) raczą nas zmetalizowaną wariacją na temat "Purple Haze" Hendrixa a zaraz potem ni z gruchy ni z pietruchy wyskakuje riff, którego nie powstydziliby się KISS.
Tak z grubsza to wygląda.
Jeśli chodzi o brzmienie, to nie jest to absolutnie garażowa łupanina, całość jest bardzo dobrze wyprodukowana i zaaranżowana.
Wszystkie zagrywki gitarowe brzmią tak jak zabrzmieć powinny, rockowe riffy brzmią bardzo naturalnie.
Co do samej sekcji, to bas jest nieco schowany ale tragedii nie ma, po prostu Marvin Nygaard gra
to co zagrać powinien i nie wychyla się.
Za to perkusja brzmi fenomenalnie i duża w tym zasługa posiadającego świetny feeling Kjetila Gjermundroda.
Ze słabym perkusistą ta muzyka, podobnie jak muzyka szwedzkiego Black Trip (choć to odległe tematy) spoooro by straciła na wartości.
Wokal jest rozwrzeszczany, jakby gościa ze skóry obdzierali w tym negatywnym niestety sensie,
ale jest to do przełknięcia.
Czasem pojawiają się jakieś gang vocale lub męskie chóry (kojarzące się raczej z wikingami niż
z chórem kastratów).
Polecam ten materiał ludziom posiadającym szersze horyzonty muzyczne,
podchodzących do tego tematu na luzie.
Świetna muzyka na rower czy deskę, daje niesamowitego kopa!

wtorek, 13 listopada 2018

Vreid - Lifehunger (2018)

Po nowy krążek Norwegów sięgnąłem z ciekawości ponieważ kiedyś spodobał mi się album z 2013 roku zatytułowany "Welcome Farewell".
Warto o tym wspomnieć, że ekipa z Sogndal powstała w 2004 roku na gruzach folk/viking/black metalowego zespołu Windir, którego działalność została zaprzestana niedługo po śmierci wokalisty Valfara.
Muzyka jaką grają Norwegowie, to całkiem niezła i klimatyczna mieszanka heavy metalu, rocka i black metalu. Niektórzy nazwą to black n'rollem i w sumie można to tak nazwać.
Jeśli ktoś spodziewa się Motorheadowo-Venomowych temp, to tego tutaj nie znajdzie, bo jest to granie bliższe klimatom późniejszych płyt Satyricon, dla przykładu.
Czy lepsze, czy gorsze, to już trzeba zweryfikować, pod warunkiem, że lubicie takie klimaty.
Płyta rozpoczyna się od akustycznego intra a kończy ją utwór instrumentalny.
Co znajdziemy pomiędzy?
Tym razem materiał jest znacznie bardziej zróżnicowany, żeby momentami nie powiedzieć, że niespójny. Najbardziej podobają mi się utwory gdzie wszystkiego jest po trochu.
Dobre melodie, akustyczny motyw, klimatyczne zwolnienia, kawalkady blastów (tak, Panowie mimo konwencji nie odpuścili sobie blastów!) i nad całością góruje czarny klimat, który dodaje właśnie tej muzyce odpowiedniej atmosfery.
Tytułowy "Lifehunger", "One Hundred Years", "The Dead White" i mój absolutny faworyt "Black Rites in the Black Nights", to zdecydowanie najlepsze utwory na tej płycie.
Najostrzejszy na płycie "Sokrates Must Die" jest spoko, ale bardziej podobają mi się utwory, w których więcej się dzieje.
Za totalny niewypał uważam "Hello Darkness".
Utwór utrzymany w konwencji mrocznego rocka z czystym zawodzącym wokalem, kojarzy mi się jak gdyby Panowie z Vreid chcieli pokazać Satyrowi, że też mają swojego "Phoenix".
Intro "Flowers & Blood" oraz utwór instrumentalny "Heimatt" kończący płytę również nie wzbudzają u mnie większych emocji.
Gdyby Norwegowie trzasnęli jeszcze ze dwa utwory podobne do moich faworytów i darowali sobie te przeszkadzajki, to byłoby lepiej a tak to jest nieźle, ciut powyżej średniej krajowej.