piątek, 25 września 2009

Tiamat - Amanethes (2008)


Tiamat nigdy nie należał do moich ulubionych zespołów i nigdy jakoś specjalnie za nimi nie przepadałem, ale mimo tego, że jest to zespół-kameleon za jakimi niezbyt przepadam mam do nich ogromny szacunek za to co zrobili dla muzyki metalowej.
Przymknąłem oko i potrafiłem z dystansem podejść do skomercjalizowania ich muzyki i "zeszmacenia się". Tegorocznej płyty nie posłuchałem "od kopa" bo specjalnie nie byłem zainteresowany, nie nastawiałem się na coś nie wiadomo jak dobrego i tym bardziej metalowego, patrząc pod kątem ich poprzednich 3 płyt.
Jednak dorwałem "Amanethes" i sporo się zdziwiłem.
Muzyka Szwedów na tym albumie to w zasadzie zbiór doświadczeń wyniesionych ze WSZYSTKICH lat działalności zespołu.
Jest to najbardziej zróżnicowana stylistycznie płyta w ich całym dorobku i jest to jej ogromny atut.
Kilka razy zdarza się na tej płycie, że Edlund śpiewa tak jak robił to w czasach "Wildhoney", jego głos jest zadziorniejszy i agresywniejszy niż na ostatnich dokonaniach.
Pojawiają się na płycie utwory kojarzące się bezpośrednio ze starym dobrym Tiamat "Amanes", "Via Dolorosa", "The Temple of a Crescent Moon", Edlundowski harsh wokal w "Raining Dead Angels" czy sięgający patentami nawet do 2 pierwszych płyt "Equinox of the God".
Jest też miejsce na typowo gotyckie "Until The Hellhounds Sleep Again" czy na utwory kojarzące się z ostatnimi dokonaniami lecz niebanalne "Meliae", "Misantropolis" czy "Summertime Is Gone".
Zaskoczyli mnie panowie i to pozytywnie, widać, że nadal można na nich liczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz