środa, 30 września 2009

Mezzrow - Then Came The Killing (1990)



Jak ktoś szuka szwedzkiego zespołu grającego thrash w tradycji Bay-Area to nie przychodzi mi inna nazwa na myśl jak Mezzrow.
Panowie pozostawili po sobie niewielką ale za to bardzo wartościową spuściznę w postaci jednej płyty "Then Came The Killing".
Zawartość tego krążka to czysty chemicznie thrash metal rodem z Bay-Area podlany brzmieniem rodem z Arizony, a konkretnie z pierwszej płyty Sacred Reich.
W muzyce bez problemu można odnaleźć wpływy starej Metalliki czy Testament, szczególnie jeśli chodzi o sposób frazowania wokalisty Ulfa Peterssona, który również obsługuje 4 struny.
Materiał jak dla mnie niszczący obiekty i jeden z najlepszych thrashowych wydawnictw ze Szwecji jakie słyszałem. Solidny kop z hi-topa w jeansowe dupsko!
There is no way to escape from death!

Ebony Tears - A Handful Of Nothing (1999)


Ten zespół będący jednym z "cover bandów" At The Gates postanowił wydać drugą płytę w 1999 roku.
Jak wiemy poprzedni album nie był niczym oryginalnym, podobna sprawa ma się z drugą płytą z tą różnicą, że tym razem panowie uderzyli w mocniejsze klimaty, takie z późniejszego okresu At The Gates, z okolic płyty "Slaughter Of The Soul".
Materiał ten jest dobry, gitary młócą aż miło, wokalnie jest agresja wszystko w zasadzie przywodzi skojarzenia z późniejszym At The Gates.
Całość podrasowana jest też bardziej thrashowymi ciętymi riffami, np. w najlepszym na płycie jak dla mnie "Harvester of Pain".
Nie podoba mi się trochę takie jakby puste brzmienie garów, a tak to ogólnie jest ok.
Polecam fanom At The Gates i ogólnie fanom takiego grania.

Imperanon - Stained (2004)



Kolejnym epigonem starego Children Of Bodom jest fiński zespół Imperanon.
Zespół ten para się podobnie jak dzieciaki graniem neoklasycznego speed/heavy metalu z harsz wokalami.
Jednak to go odróżnia od innych, że gościnnie na tej, jedynej niestety jak do tej pory płycie bo zespół niestety już nie istnieje, udzielają się gościnnie wokalista i wokalistka.
Niewiele bo w pojedynczych utworach ale jednak. Tym wokalistą jest Pasi Rantanen znany ze śpiewania w Thunderstone w kawałku "Hollow Man" i wokalistka Leonna Aho w utworze "Shadowsouls" określana przez znajomego mianem dzikiej baby :) kto słuchał ten wie o co kaman.
Płyta bardzo dobra, bogata w neoklasyczne, udane zagrywki, z dobrymi (ś)fińskimi klawiszami i wybornym, pasującym do takiej odmiany metalu harszem.
Można polecić nie tylko fanom COB ale nie ukrywam, że do nich głównie kierowana jest taka nuta.

Throne of Chaos - Menace and Prayer (2000)



Children of Bodom jest jednym z najsłynniejszych fińskich zespołów metalowych - to nie ulega wątpliwości.
Jak się okazało też znaleźli swoich naśladowców.
Jednym z nich jest fińska (a jakże) kapela Throne of Chaos. I
ch debiutancka płyta jest idealnym przykładem na to jak można grać pod COB z okresu dwóch pierwszych płyt.
Niektóre riffy, motywy czy wokale mogą się otwarcie kojarzyć z "Hatebreederem".
Przykładowo w utworze "Synthetia" mamy motyw z "Warheart" bądź "Cold Bits of Fire" mogą nasuwać skojarzenia z "Towards Dead End".
Jeśli chodzi o udawanie dzieciaków znad jeziora Bodom to idzie to temu zespołowi całkiem znośnie ale niestety choćby nie wiadomo jak dobrze wymiatali to i tak niestety będą jedynie dobrą kopią COB.
Polecam głównie fanom Alexiego i spółki.

Persuader - Evolution Purgatory (2004)


Z tą płytą wiąże się pewna historia, mianowicie pożyczyłem się kiedyś kilka płyt w tym właśnie ową płytę Persuader.
Słuchałem sobie tej płyty i sobie tak myślę "czy tu aby nie śpiewa Hansi z Blind Guardian?".
Zespołu wcześniej kompletnie nie znałem, a wokal wydawał mi się bardzo znajomy, lecz tak w sumie nie do końca mógł być to Hansi, bo gość dodawał też kilka rzeczy od siebie np. czasem jakiś growl czy harsz w formie okrzyków.
Dowiedziałem się jednak, że to szwedzki zespół Persuader, który czerpie to i owo z twórczości bardów z Niemiec, nawet się do tego przyznają.
Spasowało mi to jak najbardziej bo Blind Guardian lubię.
Jednakże nie jest to w żadnym wypadku jakaś kalka bo Persuader gra nowocześniej i mieszają w swojej muzyce dużo wpływów z różnych gatunków metalu, czy to jest thrash, heavy czy też melodic death.
W zasadzie na płycie nie dostrzegam słabego numeru, prawie każdy utwór posiada jakiś zachwycający i zadziwiający słuchacza moment, obojętnie czy to zagrywka gitarowa czy też jakiś wokal, refren czy też może klawiszowa wstawka.
Refreny w takich "Strike Down" czy "Sanity Soiled" są niebywale chwytliwe, klawiszowa zagrywka w "Masquerade" może troche się wydawać śmiszna ale utwór jako całość morduje, perfekcyjny pod każdym względem jest "Godfather", z kolei "Passion/Pain" to mieszanka klasycznego heavy z brutalniejszym riffowaniem a'la At The Gates.
Może się niektórym wydawać niestrawne ale pasuje idealnie.
Właśnie siłą tego zespołu są świetnie rozpisane, atrakcyjne melodie oraz ten balans pomiędzy motywami gdzie to nie pasuje jak przysłowiowy chuj do dupy tylko wszystko nawzajem się idealnie uzupełnia.
Znalazło się też miejsce na remake utworu z pierwszej płyty "Fire And Will", pojawił się również nowy gitarowy Emil Norberg i spisuje się na tym LP znakomicie. Polecam bo materiał zacny i kopie w podbrzusze.

Brimstone - Carving A Crimson Career (1998)


Brimstone to był ciekawy zespół. Szkoda, że pozostawili po sobie jedynie jedną płytę "Carving A Crimson Career", za to płytę całkiem dobrą.
Ciekawi byli dlatego bo byli po prostu niczym innym jak speed/heavy metalem z harsz wokalami.
W tamtym okresie czyli w 1998 roku mało kto grał w takim klimacie. Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że było to takie Running Wild z harsz wokalami ;)
Wyraźne echa twórczości Kasparka pojawiają się w takich kawałkach jak "Breaking The Waves" (tu nawet nie tylko muzycznie ale i też tekstowo), "Carving A Crimson Career" czy "Autumn".
Jest też heavy metalowy hymn "Heavy Metal Kid", trochę może nieporadny ale robi klimat.
Bardzo fajnie brzmią gitary akustyczne w wspomnianym już kawałku tytułowym, który potem rozpędza się. Fajna ciekawostka, polecam, bo warto się zapoznać.

Dark Tranquillity - Haven (2000)


Jak wspomniałem wcześniej przy okazji opisywania moich wrażeń z odsłuchu poprzedniej płyty Dark Tranquillity, tę płytę poznawałem w tym samym czasie co "Projector".
Niestety nie zrobiła już ona na mnie takiego wrażenia jak poprzedniczka.
Po raz kolejny mamy do czynienia z nowym logiem na okładce i z jeszcze inną muzyką.
Muzyka stała się bardziej energiczna i nie ma miejsca na tyle gotyckich zawieszek (notabene udanych) co na poprzednim albumie.
Jednak o jakiejś szczególnej agresji też mowy nie ma, po prostu płyta jest utrzymana w średnich tempach. Kolejnymi zmianami jakie można odczuć to odważniejsze użycie elektroniki i znikome użycie czystego wokalu Stanne, tutaj w zasadzie występuje znaczna przewaga growlu w porównaniu do poprzedniej płyty gdzie czyste wokale były używane często.
Niemniej jednak jest to dla mnie słabszy materiał od poprzedniczki właśnie przez tą jednostajność i mało zaskakujących motywów, w które bogata była poprzedniczka, że o starszych albumach nie wspomnę.
Do dobrych zaliczam "Wonders At Your Feet", "In Different Sun", "The Same", "Fabric" i "Rundown".
Warto dodać, że na tym albumie zaszła lekka zmiana w składzie bo dotychczasowy basista Henriksson przesiadł się na gitarę i zatrudniono basistę Michaela Niclassona.

In Flames - A Sense Of Purpose (2008)



Jest to płyta w pewnym sensie zaskakująca.
Zanim ujrzała światło dzienne na rynku pojawiła się EP-ka "The Mirror's Truth" zawierająca 4 premierowe utwory, tytułowy, "Abnegation", "Eraser" i "Tilt".
Wszystkie z nich są bardzo dobre i dały mi nadzieje, że nowa płyta "płomieni" może sporo namieszać w tym roku. Jednak tak sie nie stało...
In Flames nagrali płytę zawierającą masę doskonałych melodii gitarowych (jak zwykle), dobrych riffów i patentów.
Na szczególną uwagę zasługują "The Mirror's Truth", najlepszy na płycie "Disconnected", "Sleepless Again", ciekawy melodycznie "Alias", rozpędzony "I'm The Highway", posiadający jeden z lepszych refrenów "Move Through Me", "Drenched In Fear" i "March to the Shore".
Płyta jak widać zawiera trochę bardzo dobrych kawałków, w tym kilka killerów.
Jednak żeby nie było zbyt pięknie, to pojawił się na tej płycie największy gniot jaki kiedykolwiek "płomieniści" nagrali mianowicie niesamowicie gówniany i pseudoklimatyczny "The Chosen Pesimist"...
Prawie 10 minut gównianego i nudnego grania ze skopanym wokalem.
Forma wokalna i zdolności pana Fridena pozostawia również dużo do życzenia, koleś moim zdaniem przeholował z czystymi wokalami, pojawia się coraz mniej growlu i skrzeku.
Więc jest to chyba najgorzej zaśpiewany krążek płomieni i okładka również skopana.
Ale całkowitej porażki i tak nie ma, jest średnio na jeża.
I brzmienie się poprawiło od ostatnich dokonań, temu bliżej do "Reroute To Remain".

Thunderstone - Thunderstone (2002)


Thunderstone to zespół byłych muzyków fińskiego, thrashowego Antidote, odkryty i rozpromowany przez nikogo innego jak Timo Tolkki'ego.
Pomyślałby kto, że jest to coś nowego, wybitnego jeśli chodzi o fińską scenę metalową.
Otóż nic bardziej mylnego.
Tolkki wypromował chłopaków, którzy sporo zaczerpnęli z twórczości jego macierzystego zespołu Stratovarius.
Oprócz naleciałości Stratovariusowych można też odnaleźć co jest oczywiście zjawiskiem całkiem normalnym inne inspiracje.
Miało być melodyjnie i tak też jest.
Bardziej natomiast niż w Stratku pasuje mi tutaj wokal pana Rantanena, który absolutnie nie drażni mojego ucha, a taki Kotipelto ze Stratka był czasem nie do zniesienia.
Do najlepszych utworów zaliczam rozpędzony "Let The Demons Free", singlowy "Virus", "Eyes Of A Stranger" i zamykający płytę spokojny i rozmarzony "Spread My Wings".
Póki co nie ma się co za bardzo podniecać nowatorstwem (póki co) ale mimo to materiał jest bardzo dobry i warto się zapoznać jak się lubi takie klimaty.

niedziela, 27 września 2009

At The Gates - The Red In The Sky Is Ours (1992)


Pewnego dnia gdy na gruzach zespołu Infestation powstawał At The Gates chyba nikomu się nie śniło jakie zamieszanie w późniejszym czasie wywoła ten szwedzki zespół.
Do byłych muzyków wspomnianej grupy czyli wokalisty Lindberga oraz braci blizniaków Bjorler dolaczyli Alf Svensson oraz Adrian Erlandsson.
W głowach bardzo młodych wówczas muzyków świtał pomysł by nagrać materiał na nową płytę, która ukazała się 2 lata po wyzionięciu ducha Infestation.
Materiał ten gdy się ukazał wywołał już spore zamieszanie w death metalowym światku, ze względu na melodyjniejsze jak na brutalny jak na tamte czasy death metal wykorzystanie gitar oraz co ciekawe wykorzystanie... skrzypiec!
Chociaż muszę przyznać, że skrzypce te przypominają mi bardziej góralską muzykę, to i tak muszę pogratulować kolesiom, za odważny krok!
Na tym się jednak nie kończy, na płycie śpiewa koleś, którego głos również okazał się nietuzinkowy, mianowicie Lindberg wydziera się na płycie tak rozpaczliwie jakby go ze skóry obdzierali, przyznam, że robi to wrażenie i całościowo z tymi wymienionymi przeze mnie rzeczami tworzy unikalny klimat.
Oczywiście znaleźli się zwolennicy jak i przeciwnicy jego wokalu.
Pomimo, pewnych innowacji płyta nie powala jednak techniką oraz perfekcją wykonawczą czy wirtuozerią.
Ale myślę, że to aż tak nie było wówczas istotne.
Co do mojego zdania, zdania człowieka, któremu podoba się bardziej późniejszy okres zespołu to muzyka jaka zawarta jest na tej płycie nie podoba mi się jakoś zajebiście ale zła nie jest.
Za nowatorstwo jednak szacun się należy i wiem, że niektórzy zajebiście cenią sobie ten krążek.

Death Breath - Stinking Up The Night (2006)


O ile pamiętam to zespół wcześniej się miał nazywać Black Breath ale gdy główny winowajca całego zajścia pan Nicke Andersson znany z grania w pewnym dosyć mało znanym zespole ze Szwecji (później grał w jeszcze mniej znanym) zorientował się, że nikt (a przynajmniej o tym nie było wiadomo) nie używał jeszcze nazwy Death Breath postanowił tak też nazwać ten projekt.
EP-ka o takiej samej też nazwie dawała już nadzieje na porządny materiał w klimacie starych death metalowych płyt ze Skandynawii.
Potem w tym samym roku ukazał się długograj i co się okazało? Pozamiatali!
Andersson przypomniał sobie jak nagrywał pierwszą, kultową płytę Entombed i odniesień do niej jest na tej płycie mnóstwo, też pojawiają się bardziej death'n'rollowe zagrywki oraz skojarzenia z pierwszymi płytami Death (aż zanadto śmierdzące np. w takim "Christ All Fuckin' Mighty" co to brzmi niczym "Zombie Ritual" Chucka).
Całość śmierdzi truchłem i pluje jadem. Brzmienie jest idealne.
Bardzo dobra płyta, w końcu nagrywali to goście, którzy znają się na rzeczy jak mało kto.

Dark Tranquillity - Projector (1999)


O ile mnie pamięć nie myli to "Projector" jest pierwszą płyta DT z jaką miałem styczność, niemal równocześnie jak z wydaną po niej "Haven".
Jednak ten album poznałem jako pierwszy.
Pierwszym utworem jaki słyszałem w ogóle jeśli chodzi o ten zespół było "Monochromatic Stains" z płyty "Damage Done" ale tylko jako pojedynczy utwór więc jak usłyszałem w całości "Projector" byłem zdziwiony, że ta muzyka jest tak... łagodna i klimatyczna.
Wszędzie mówiono, że DT gra melodyjny death metal, a przecież większość kawałków z tej płyty z death metalem ma niewiele wspólnego a taki np "Auctioned", skądinąd zajebista choć nieco płaczliwa ballada to już kompletnie nie ma.
Ale idąc chronologicznie to po dosyć szybkim i miejscami brutalnym poprzedniku, zapewne nikt a przynajmniej niewielu się spodziewało, że zespół nagra taką płytę.
Nagrali płytę znacznie spokojniejszą i bogatą w motywy rodem z atmosferycznego gothic metalu, stworzyli w sumie coś innego i oryginalnego na scenie MDM.
Mamy tutaj sporo brzmień klawiszowych ale użytych należycie, mamy również sprawdzone metody w postaci kobiecego wokalu i co ciekawe nowością jest dosyć częste użycie czystego wokalu przez wokalistę Mikaela Stanne.
Gość udowodnił, że ma kawał zajebistego, pełnego emocji i klimatycznego głosu, oczywiście również śpiewa growlem.
Do moich faworytów należą 5 pierwszych utworów oraz 2 ostatnie czyli "Dobermann" i "On Your Time". Znalazło się też miejsce na dziwny ale udany przerywnik w postaci "Day To End".
Zapragnęli trochę poeksperymentować i myslę, że ten eksperyment się udał.

In Flames - Come Clarity (2006)


Rok 2006 przyniósł nam kolejny krążek płomieni, zatytułowany "Come Clarity" choć z początku miał być on zatytułowany "Crawl Through Knives" tak jak jeden z utworów znajdujących się na płycie.
Płyta zawiera 13 utworów w tym jeden dziwny i zarazem gówniany "Your Bedtime Story Is Scarring Everyone", po prostu industrialne dźwięki i szept wokalisty... czyli to co tygrysy nienawidzą.
Na szczęście znajduje się on na końcu więc spokojnie można go sobie odpuścić, no chyba, że ktoś lubi takie klimaty.
Co do pozostałych utworów to jako najlepsze spokojnie można wymienić szybkie jak strzała "Take This Life" z chwytliwym refrenem, dodatkowo nakręcono do niego teledysk.
"Leeches", genialny melodycznie "Reflect The Storm", "Dead End" z gościnnym udziałem szwedzkiej piosenkarki Lisy Miskovsky.
Sporą ciekawostką jest również akustyczny, rockowy utwór tytułowy, z bardzo fajną partią gitary akustycznej i refrenem.
Do niego także nakręcono teledysk.
Z ostatnich wielkich jest jeszcze "Crawl Through Knives", który rozpierdala już nie tylko samym refrenem (to akurat w przypadku IF norma) ale i też ciekawym riffem i melodiami.
Reszta utworów na wysokim poziomie ale nie aż tak genialna jak te, które opisałem, oprócz wymienionego na początku jednego z największych gówien jakie IF kiedykolwiek umieściło na płycie.
Podsumowując, IF nagrało płytę lepszą od "Soundtrack To Your Escape" ale do poziomu wcześniejszych wydawnictw jednak trochę zabrakło.

Stratovarius - Stratovarius (2005)


Kolejne lata upłynęły pod znakiem zapytania dalszej twórczości i przyszłości zespołu ponieważ lider Timo Tolkki dostał załamania nerwowego i w efekcie tego wyjebał z zespołu resztę muzyków, chodziły pogłoski, że ma zatrudnić nowych muzyków i wokalistkę.
Wkrótce po tych zajściach sytuacja stała się na tyle poważna, że Timo wylądował w wariatkowie i czekał go dłuższy czas kuracji.
Jak już opuścił tę placówkę i doszedł do siebie pogodził się z zespołem i reaktywowali się.
Nie wiadomo co sądzić o takiej sytuacji ale jedno jest pewne, w zespole zaszły pewnego rodzaju zmiany o czym świadczy płyta nagrana po tej reaktywacji zatytułowana po prostu "Stratovarius".
Muzyka zawarta na niej w zasadzie ma niewiele wspólnego z tym Stratovariusem jakiego znaliśmy wcześniej. Zespół zaczął poruszać się w klimatach na kształt nowocześniejszego hard/heavy o czym świadczy chociażby singlowy "Maniac Dance", melodia grana na początku kojarzy mi się z pewnym motywem z "Born In A Mourning Hall" Blind Guardian a zwrotki z "Thunder Underground" Ozzy'ego, ale tylko melodycznie bo tempo jest szybsze.
Do pozostałych udanych można zaliczyć "Fight", "Just Carry On", "Gypsy In Me" czy kończący płytę marszowy "United".
Reszta w zasadzie niezbyt ciekawa.
Ważny do odnotowania jako ciekawostka jest "Gotterdamerung (Zenith of Power)" gdzie to umieszczone jest w tle przemówienie Adolfa Hitlera, posunięcie dosyć odważne i kontrowersyjne ale i tak nie sądziłbym za cholerę, że ten zespół akurat umieści coś takiego w swojej muzyce.
Tolkki twierdzi jednak, że utwór jest anty hitlerowski i opowiada o jego upadku.
Moim zdaniem płyta lepsza od poprzedniczki ale nie tego oczekiwałem od zespołu.

Entombed - Serpent Saints: The Ten Amendments (2007)


W roku 2006 ukazała się EP-ka "When In Sodom" i narobiła ona smaku na nadchodzące pełne wydawnictwo bo zwyczajnie zawierała dobry, potężnie acz brudno brzmiący materiał.
Na wspomnianej EP-ce bębnił jeszcze Peter Stjarmvind ale na nowym albumie, którego data wydania opóźniała się i opóźniała zagrał już nowy muzyk Otto Dahlstedt.
Na obu wydawnictwach zabrakło też wieloletniego gitarzysty Uffe Cederlunda. No cóż, szkoda...
Ale na szczęście sam materiał na tym nie ucierpiał.
"Serpent Saints" jest kolejnym, kopiącym w jądra i dupsko materiałem, zagranym z standardowym już dla tej kapeli polotem i luzem oraz z odpowiednią dawką testosteronu.
Już początkowy numer to swoisty mix Slayera z Motorhead, wolne klimatyczne rozpoczęcie przywodzące na myśl dajmy na to takie "Spill The Blood" zabójców oraz rozwinięcie niczym "Iron Fist" Lemmy'ego i spółki.
Potem hymn ku czci muzyki metalowej w postaci "Masters of Death" z gościnnym udziałem Killjoy'a z Necrophagii i można już zbierać zęby z podłogi.
Potem mamy jazdę do końca w typowym dla nich stylu. Do kolejnych faworytów zaliczam jeszcze "Amok", "When In Sodom", "Warfare, Plague, Famine, Death" i "The Dead, the Dying and the Dying to be Dead". Ryje nieźle banie też zamykacz płyty ;)
Dobry materiał, spokojnie można polecić ludziom lubiącym takie klimaty z poczuciem humoru.

Grave - Into The Grave (1991)


"Into The Grave" szwedzkiego zespołu Grave to jeden z najważniejszych debiutów na szwedzkiej scenie death metalowej obok takich płyt jak "Where No Life Dwells", "Left Hand Path" czy "Like An Ever Flowing Stream" wiadomych zespołów.
Muzycy z wyspy Gotlandii stworzyli materiał równie ważny dla rozwoju szwedzkiego death metalu i wytyczyli sobie przy okazji ścieżkę jaką będą przez kolejne lata podążać.
Na płycie znajduje się 11 utworów, które idealnie się nawzajem uzupełniają, ciężko jest znaleźć utwory wybijające z rytmu lub zamulające bo takich zwyczajnie nie ma!
Płyta od początku do końca sunie do przodu i wraz z kolejnym kawałkiem mamy do czynienia z dobrymi riffami, szybkim tempem i niekiedy klimatycznymi zwolnieniami.
Brzmienie jest idealne dla takiej muzyki i płyta jak wiadomo wyprodukowana była w Sunlight, czyli tam gdzie jest mekka szwedzkiego death metalu przez Skogsberga.
Pozycja obowiązkowa dla fanów death metalu.

sobota, 26 września 2009

Dark Tranquillity - The Mind's I (1997)


Dwa lata później po znakomitym "The Gallery" ukazał się kolejny album poprzedzony EP-ką "Zodijackyl Light".
Tytuł kolejnego dzieła brzmi "The Mind's I" i jest to kolejna bardzo dobra płyta, w moim prywatnym rankingu druga najlepsza obok "The Gallery".
Na płycie tej znów mamy do czynienia ze świetnymi melodiami tworzącymi specyficzny już dla tej kapeli klimat, powoli acz sukcesywnie Dark Tranquillity zaczynało kształtować swój styl.
Można śmiało powiedzieć, że na "The Mind's I" mamy do czynienia ze stylem Dark Tranquillity.
Płyta jest zwarta i ciężko wybrać jakichś faworytów bo nie ma tutaj ani jednego słabego nagrania, ale jak już miałbym wybierać to byłyby to "Insanity Crescendo", który uważam za najlepszy utwór Dark Tranquillity wogóle, po prostu majstersztyk.
Mamy w nim do czynienia z patentami, które zespół już wcześniej stosował czyli spokojny wstęp i kobiece wokale oraz część mocniejszą z growlem Mikaela. Coś niesamowitego!
Pozostałe, które zrobiły na mnie większe wrażenie to "Tidal Tantrum", "Hedon", "Zodijackyl Light" i 'Tongues". Płytę zamyka klimatyczny instrumental "The Mind's Eye".
Bardzo dobra robota, stawiam na równi z "The Gallery" i naprawdę ciężko mi rozstrzygnąć, która płyta jest lepsza a co za tym idzie, która jest najlepszą płytą DT.

In Flames - Soundtrack To Your Escape (2004)


Opiszę tym razem kolejny album po prześwietnym "Reroute To Remain", który niestety jest już słabszy pod każdym niemal względem, zarówno jeśli chodzi o produkcję jak i poziom kompozycyjny.
Na albumie pojawia się również więcej niż na poprzedniku drażniących mnie elementów industrialnych.
No ale po kolei... album zaczyna się od mocnego, niemal death metalowego "F(r)iend", lubię ten riff.
Później mamy singlowe, ale przeciętne moim zdaniem "The Quiet Place" i potem następuje seria najlepszych utworów z tej płyty!
Zaczyna się od świetnego "Dead Alone" potem mamy kolejny kawałek, do którego nakręcono teledysk mianowicie dobry przyciężkawy "Touch Of Red", warto dodać, że pod koniec mamy fajną, cichutką partie gitary akustycznej.
Później kolejny teledyskowy dobry "Like You Better Dead" i jeszcze jeden teledyskowy, wyróżniający się ciekawym riffem "My Sweet Shadow".
Po tych mocnych energicznych numerach mamy moment wytchnienia czyli spokojniejszy, można powiedzieć balladowy "Evil In A Closet" jednak w porównaniu do innych spokojniejszych utworów In Flames ten wypada słabo.
Następnie dynamiczny i kopiący w podbrzusze "In Search For I" oraz słabiutki "Borders and Shading", na szczęście po nim mamy jeden z najlepszych utworów na płycie a już na pewno jeden z moich ulubionych "Superhero of the Computer Rage" - kawał melodyjnego grania.
Później do końca zostały 2 utwory ale cieniutkie jak zupa w szpitalu więc je pominę.
Podsumowując In Flames nie dali plamy i pokazali po raz kolejny, że totalnego shitu nie wydają i że są klasowym zespołem.
Jednak na tle ich pozostałych, lepszych wydawnictw płyta ta wypada słabo.

Stratovarius - Elements pt. II (2003)


Kontynuacja "Elements" nie przynosi większej rewolucji w muzyce Finów, wręcz sprawia wrażenie niedopracowanej płyty.
Brzmienie się nieco różni ponieważ nie mamy już tu do czynienia z orkiestrą symfoniczną.
Za to spadł i to znacznie poziom kompozycji na tym LP.
Jest to wielka szkoda ponieważ po takim albumie jak "Elements pt I" oczekiwałem co najmniej tak samo dobrej kontynuacji, jednak zawiodłem się.
Do udanych można zaliczyć jedynie "I'm Still Alive", bardzo dobry "I Walk To My Own Song", który byłby lepszy gdyby nie ta wieśniacka klawiszowa zagrywka na początku no i świetne zakończenie w postaci "Liberty".
Reszta niestety mega słaba i przeciętna, wkurwiające wycie w "Know The Difference", niecodzienne jak na ten zespół rozwiązania wokalne w "Awaking The Giant" jednak nie przynoszące pozytywnego skutku no i mega nudny "Alpha & Omega".
Szkoda, że na płycie nie ma takich utworów jak "Eagleheart" czy "Elements" albo "Learning to Fly".

piątek, 25 września 2009

Megaslaughter - Calls From The Beyond (1991)



Była mowa o Dronjaku i Larssonie teraz czas na ex perkusistę Hammerfall czyli Patricka Raflinga. Wcześniej Patrick grał w Megaslaughter, który początkowo parał się death/thrashem by w 1991 roku wydać jedyną płytę zatytułowaną "Calls From The Beyond" i ta płyta była już nagrana bardziej w stylu death metalowym.
Słyszymu tutaj bardzo przyzwoicie lecz nie rewelacyjnie zagrany death metal w tradycji szwedzkiej. Growl niski i i wypluwany dosyć szybko przez wokalistę.
W warstwie instrumentalnej wirtuozerii spodziewać się nie należy i siary (w negatywnym jak i pozytywnym znaczeniu tego słowa) też nie ma.
Teksty poruszają typowe jak dla death metalu sprawy.
Do faworytów zaliczam "Raise The Dead" i "Shreds Left Behind".

Crystal Age - Far Beyond Divine Horizons (1995)


Hammerfall? Tą nazwę zna na pewno każdy, kto słucha metalu, obojętnie czy lubi czy też obrzuca błotem ten zespół.
W każdym razie zanim panowie Oscar Dronjak i Fredrik Larsson założyli Hammerfall zajmowali się zupełnie innym graniem.
Ich wspólnym projektem z dwoma kolegami Hansem Nilssonem (perkusja) oraz Mosesem Jonathanem (gitara) był zespół Crystal Age.
Zespół ten pozostawił po sobie jedynie jedną płytę "Far Beyond Divine Horizons" nagraną w 1995 roku.
Był to koncept album opowiadający o kosmicznych sprawach. Okładka może wywoływać skojarzenia wprawdzie z Iron Savior czy Nocturnus, ale muzyka różni się, przynajmniej od tego pierwszego zespołu i to znacznie.
Jest to dosyć gęsty i selektywnie, technicznie zagrany death metal.
Wprawdzie na początku się spodziewałem bardziej gothenburskiego bądź sztokholmskiego (no w każdym razie szwedzkiego) podejścia do sprawy z tamtych lat i się zdziwiłem jak usłyszałem tą muzykę.
Całość trwa lekko ponad pół godziny i jest podzielona na 5 aktów z czego na każdy akt przypadają 2 utwory.
Wrażenie na pewno mogą zrobić wariackie solówki lecz dosyć nietypowe jak na death metal, dużo zmian nastroju riffów i rytmów oraz dość selektywna perkusja.
Wokal Dronjaka nie robi już niestety wrażenia i do rodzaju moich ulubionych nie należy ale da się posłuchać.
W sumie to takich płyt w Szwecji nie było zbyt dużo, chyba nie słyszałem żadnej, więc można uznać to jako swoistą perełkę.

In Flames - Reroute To Remain (2002)


Cóż, jak dla mnie to jest najlepsza płyta tego zespołu.
Płyta została wydana w 2002 roku i nagranych na niej jest 14 totalnych killerów, utworów perfekcyjnych pod każdym względem, tworzących jedną spójną całość.
Zresztą podtytuł płyty się zwie "Fourteen Songs Of Conscious Insanity" i moim zdaniem to trafne określenie.
Z muzyki tej emanuje niesamowite szaleństwo (Ergonomic), radość grania (Trigger, Dark Signs, Minus), energia, moc, momentami napierdalanie (Drifter), są również i spokojniejsze momenty (Dawn Of The New Day, Metaphor).
Jest to jedna z płyt metalowych jakie zrobiły na mnie ogromne wrażenie.
Jest to też pewne novum jeśli chodzi o karierę Szwedów, Jesper i koledzy postawili wszystko na jedną kartę i postanowili pójść nieco bardziej w komercyjną, nowocześniejszą stronę, jednak nie zapominając o korzeniach.
Pojawia się przez to więcej niż przedtem czystych wokali, znacznie bardziej wyszczególnione są melodyjne refreny przez co płyta tworzy niesamowita atmosferę, której nie potrafię opisać słowami.
Płyta jest niezwykle kontrowersyjna, nie wszyscy fani płomienistych ją zaakceptowali, ja należę do tych, którym się bardzo spodobała.
Płyta jest również wyznacznikiem nowej drogi, ewolucji jaką obrali panowie z In Flames nagrywając kolejne krążki.

Tiamat - Amanethes (2008)


Tiamat nigdy nie należał do moich ulubionych zespołów i nigdy jakoś specjalnie za nimi nie przepadałem, ale mimo tego, że jest to zespół-kameleon za jakimi niezbyt przepadam mam do nich ogromny szacunek za to co zrobili dla muzyki metalowej.
Przymknąłem oko i potrafiłem z dystansem podejść do skomercjalizowania ich muzyki i "zeszmacenia się". Tegorocznej płyty nie posłuchałem "od kopa" bo specjalnie nie byłem zainteresowany, nie nastawiałem się na coś nie wiadomo jak dobrego i tym bardziej metalowego, patrząc pod kątem ich poprzednich 3 płyt.
Jednak dorwałem "Amanethes" i sporo się zdziwiłem.
Muzyka Szwedów na tym albumie to w zasadzie zbiór doświadczeń wyniesionych ze WSZYSTKICH lat działalności zespołu.
Jest to najbardziej zróżnicowana stylistycznie płyta w ich całym dorobku i jest to jej ogromny atut.
Kilka razy zdarza się na tej płycie, że Edlund śpiewa tak jak robił to w czasach "Wildhoney", jego głos jest zadziorniejszy i agresywniejszy niż na ostatnich dokonaniach.
Pojawiają się na płycie utwory kojarzące się bezpośrednio ze starym dobrym Tiamat "Amanes", "Via Dolorosa", "The Temple of a Crescent Moon", Edlundowski harsh wokal w "Raining Dead Angels" czy sięgający patentami nawet do 2 pierwszych płyt "Equinox of the God".
Jest też miejsce na typowo gotyckie "Until The Hellhounds Sleep Again" czy na utwory kojarzące się z ostatnimi dokonaniami lecz niebanalne "Meliae", "Misantropolis" czy "Summertime Is Gone".
Zaskoczyli mnie panowie i to pozytywnie, widać, że nadal można na nich liczyć.

Stratovarius - Elements pt. I (2003)


"Elements pt I" jest moim skromnym zdaniem najlepiej wyprodukowaną płytą Stratka, nie ma na niej tyle słodyczy co na poprzedniej, brzmienie jest klarowne, mocne i majestatyczne.
Płyta zaczyna się od najlepszego kawałka autorstwa Tolkki'ego z przytupem czyli "Eagleheart" wszystko w tym kawałku jest idealne, po prostu murowany hit.
Do pozostałych udanych należy zaliczyć monumentalne "Soul of a Vagabond", "Fantasia" troszkę nudzącą jednak kompozycję opartą na "Niekończącej się Opowieści" oraz "Elements".
Dobry też szybki "Learning To Fly", a co do spokojniejszych to "Papillon" niestety nieudany a kończący płytę "A Drop In The Ocean" całkiem niezły.
Dobrą robotę odwaliła orkiestra symfoniczna występująca na tym krążku.

Edge Of Sanity - Crimson II (2003)


Wkrótce po wydaniu bez udziału Dana Swano płyty "Cryptic", Edge of Sanity wyzionęło ducha.
Prawdę mówiąc można było się tego spodziewać.
W każdym razie kilka lat później Dan Swano postanowił reaktywować zespół i nagrać pod tym szyldem kontynuacje "Crimson", którą logicznie zresztą zatytułował "Crimson II".
Z tą jednak różnicą, że "Crimson II" jest niemal całkowicie dziełem Dana, oprócz tekstów, którymi zajął się uznany muzyk w świecie rocka progresywnego Clive Nolan.
W nagraniach wzięli udział gitarzyści Mike Wead i Simon Johansson, szczególnie ten pierwszy jest znany w metalowym światku oraz gościnne wokale nagrali Jonas Granvik i Roger Johansson (z którym to Dan niejednokrotnie współpracował przy różnych okazjach).
Na pierwszym "Crimsonie" mieliśmy zastosowany zabieg w postaci jednego kawałka trwającego 40 minut zaś tutaj mamy album podzielony na 9 części, na które składają się 44 sekwencje.
Trochę to wszystko popierdolone i może utrudniać odsłuch jednak jak ktoś słucha albumów w całości a nie wyrywkowo to nie będzie stanowiło to dla niego problemów.
Zresztą takich płyt lepiej się słucha w całości a nie na wyrywki.
Co do samej muzyki to mamy do czynienia z progresywnym metalem na wysokim poziomie do jakiego przyzwyczaił nas Swano na pierwszej części (pobrzmiewają niekiedy echa w postaci niektórych melodii z jedynki "Crimson"), "Purgatory Afterglow" czy tez "Moontower" solowego projektu.
Niewiele tu death metalu ale całość tworzy niezwykłą mieszankę i warta jest polecenia.

In Flames - Clayman (2000)


Rok 2000 przyniósł kolejny krążek In Flames zatytułowany "Clayman". Jest to rozwinięcie drogi obranej na "Colony", nawet oprócz muzyki brzmienie jest podobne.
Jednak kompozycje moim zdaniem są bardziej przemyślane, nie ma remake'ów starych kawałków ani wypełniaczy i album przez to jest bardziej spójny.
Płytę otwiera "Bullet Ride", całkiem dobry otwieracz ze spokojną zwrotką i bardziej czadowym refrenem, ale w zasadzie to nic szczególnego bo po nim nastepuje zajebisty kawałek, do którego nakręcono teledysk "Pinball Map", nie ma co się rozpisywać, wszystko w tym kawałku to typowe IN FLAMES (oczywiście od czasu zmiany po "Colony").
Po nim nadszedł czas na jeden z nietypowych kawałków płomieni, mianowicie "Only For The Weak" spokojny, bujankowy kawałek, z zajebistymi zwrotkami, melodiami i refrenem.
Potem szybsze "...As The Future Repeats Today" i spokojniejsze "Square Nothing" rozkręcające się podczas refrenu.
W końcu dane nam jest usłyszeć rozpędzony utwór tytułowy, który powala swoją dynamika, refrenem i znakomitą grą perkusisty.
Następny utwór się zaczyna od gitar akustycznych, mowa tu o "Sattelites and Astronauts", jednak potem się rozkręca i mamy kolejną perełkę na płycie.
Po nim mamy 2 energiczne utwory "Brush And Dust Away" i "Swim".
W kolejnym "Suburban Me" gościnnie solówkę zagrał Christopher Amott znany z Arch Enemy i swojego heavy metalowego projektu Armageddon.
Na koniec płyty mamy najmniej wyraźny ze wszystkich ale też dobry i nie wytrącający z rytmu płyty "Another Day In Quicksand".
W efekcie dostaliśmy album spójny, bardzo dobry na każdą okazję, jest czad, jest energia, jest melodia czyli jest to co w In Flames najlepsze.
Jedynym mankamentem może być okładka, która jest słabsza niż ta z poprzedniego albumu, ale się płyty tak jak i książki się nie ocenia po okładce.

Entombed - Inferno (2003)


W 2003 roku ukazała sie kolejna pełna płyta "Inferno".
W porównaniu do wypieszczonego brzmienia z "Morning Star" tutaj jest zupełnie odwrotnie bo brzmienie jest brudne, chamskie i garażowe co dodaje tej płycie swoistego uroku. 
Na składance coverowej też brzmienie do najklarownieszych nie należało ale było inne.
Na szczęście muzycznie "Inferno" kopie w dupsko jak należy, wcale niezgorzej niż gwiazda zaranna.
Od początku do końca płyty słucha się z wypiekami na twarzy, noga aż sama tupie no i aż chce się machać główką.
Znalazła się też szczypta humoru a'la Entombed w utworach "That's When I Became Satanist" albo "Flexing Muscles".
Pierwszy opowiada o wypadku jakiemu uległ pewien chłopiec i po którym stwierdził, że zostanie satanistą a drugi to po prostu kawałek o pakerach.
Totalnie masakrującymi mnie killerami na tej płycie są "Retaliation", "The Fix Is In", "Public Burning" i "Young And Dead".
Szczególnie mój ulubiony "Public Burning".
Istnieje też wersja płyty z bonusowym dyskiem "Averno".

Tiamat - Prey (2003)


W 2003 roku ujrzała światło dzienne kolejna płyta Tiamat i jest to kolejna komercyjna płyta, słabsza w mojej opinii od tych poprzednich, w kwestiach muzycznych zero zmian praktycznie prócz tego, że Edlund śpiewa w duecie z laską w "Carry Your Cross, And I'll Carry Mine", z tym, że ona śpiewa więcej niż miało to miejsce na wcześniejszych płytach.
No i pojawiły się przerywniki między utworami, czy zwiększyło to klimat i uatrakcyjniło płytę?
Wydaje mi się, że nie... Na mnie nie zrobiło to żadnego wrażenia.
Do udanych kawałków zaliczam "Cain", "Wings of Heaven", wspomniany utwór z duetem oraz "Clovenhoof".
Reszta w zasadzie nie prezentuje nic ciekawego.
Ci co liczyli na jakiś powrót do korzeni czy coś w tym stylu zawiedli się.
Jeszcze nie teraz...

Amorphis - Silent Waters (2007)

Kolejna płyta z Joutsenem na wokalu i kolejna dobra płyta metalowa kontynuująca styl z poprzedniego LP. Teksty oczywiście są jak zwykle o Kalevali, ale to dla zespołu żadna nowość bo akurat jeśli chodzi o teksty to zawsze byli wierni swojej kulturze narodowej, gorzej już z muzyką ;) Ta z reguły bardzo się u nich zmieniała. Na "Silent Waters" mamy potwierdzenie klasy zespołu, po doskonałej i zróżnicowanej "Eclipse" przyszedł czas na potwierdzenie klasy odrodzonego Amorphis i myślę, że ten zabieg się udał. Ponownie mamy do czynienia z metalowym brzmieniem, z folkowymi naleciałościami i zróżnicowaniem wokalnym. Do moich faworytów należą 3 pierwsze kawałki, "I of Crimson Blood", "Her Alone", "Shaman" i "Black River".

Stratovarius - Infinite (2000)


Kolejny album i zarazem kolejny dobry.
Widać, że od kilku lat panowie ze Stratovarius byli w bardzo dobrej formie o czym świadczy kolejny krążek zatytułowany "Infinite".
Brzmienie troszkę jednak złagodniało w porównaniu do poprzednich płyt i jest bardziej "słodkie" (przynajmniej mnie się tak wydaje).
Jednak do świetnych kompozycji można zaliczyć singlowy "Hunting High And Low", rozbudowane "Mother Gaia" i "Infinity" (świetne orkiestracje!), oraz szybkie i porywające "Phoenix", "Freedom" i "Glory of the World".
Do nieudanych zaliczyłbym "Celestial Dream" i wielbiony przez wielu "Millenium", jak dla mnie nic specjalnego.
W edycji specjalnej są jeszcze 2 dodatkowe utwory "Why Are We Here?" i "It's a Mystery".
Pierwszy dosyć dobry drugi już nie.

czwartek, 24 września 2009

Dan Swano - Moontower (1999)



Dan Swano jednak nie dawał za wygraną i postanowił w 1999 roku wydać płytę solową, którą zatytułował "Moontower", poprzedzoną rok wcześniej EP-ka o tym samym tytule zawierającą 3 utwory. Krążyły pogłoski, że materiał z "Moontower" to nic innego jak kawałki Dana przygotowane na kolejny album Edge of Sanity, jednak skoro do tego nie doszło zostały one wydane jako solowa płyta kompozytora.
Ja tam w szczegóły nie wnikam liczy się dla mnie to, że Dan zaprezentował nam odpowiedź na to co zrobili jego byli koledzy na "Cryptic" w 1997 roku.
Zaprezentował muzykę, która bez problemu mogłaby być kontynuacja drogi Edge of Sanity i materiałem na kolejną płytę.
Mamy tu do czynienia oczywiście z progresywnym death metalem, bogatszym za to, co się szczególnie rzuca w uszy w brzmienia klawiszowe, jeszcze bardziej kojarzące się z progresywnym rockiem z lat 70-tych.
Oczywiście zgodnie z ideą SOLOWEGO albumu, Dan zagrał na wszystkich instrumentach i skomponował cały materiał.
Okładka nawet przedstawia jego oko.
Ważna rzecz dla fanów Edge of Sanity i z pewnością powinna się znaleźć na półce wśród ich płyt.

Soilwork - Sworn To A Great Divide (2007)


Płyta jest dla mnie jakby próbą powrotu do grania spod znaku "A Predator's Portrait", przynajmniej ja tak to odebrałem.
Jednak mimo wielkich (być może) chęci płyta "predatorowi" do pięt nie dosięga.
Nie zrozumcie mnie źle bo STAGD jest dobrym albumem ale wyczuć tu można pewnego rodzaju zadyszkę i stagnacje, o ile poprzednio to się udawało tak teraz uważam, że zaczyna to nużyć.
Utwory na pierwszy rzut ucha mało się od siebie różniły i były dla mnie nagrane na jedno kopyto, raz spokojniej i w średnich dla Soilwork tempach, a innym razem soildną zapierdzielanką rodem ze wczesnych płyt.
Oczywiście wokal Bjorna "Speeda" Strida nadal jest na wysokim poziomie.
Instrumentalnie też w zasadzie bez zarzutów, tylko momentami do poziomu kompozycyjnego się mogę przyczepić.
Ale ogólnie jest to krążek udany i nie mogę nic mu zarzucić.
Najlepszymi utworami są zdecydowanie tytułowy, singlowy "Exile", "Breeding Thorns", "As The Sleeper Awakes" z deathowymi growlami i "Silent Bullet".
Zmartwił mnie nieco fakt, że na płycie jest zastraszająco mało porywających refrenów... w niektórych przypadkach są one po prostu nijakie a jak wiadomo ten zespół słynął od jakiegoś czasu z melodyjnych i chwytliwych refrenów śpiewanych czystym głosem.
No cóż, ale i tak znajdzie się kilka fajnych utworów.

In Flames - Colony (1999)


Doczekaliśmy się w 1999 roku kontynuacji drogi obranej początkowo na "Whoracle" czyli ewolucji w kierunku bardziej melodyjnego i przystępniejszego grania ale nie pozbawionego też nutki agresji.
Płyta została nazwana "Colony" i już pierwsze pozytywne wrażenie wywołuje okładka autorstwa Marshalla, która jest znakomita.
Tak się składa, że "Colony" jest moją pierwszą płytą In Flames i przyznam się szczerze, że kiedy zastanawiałem się w sklepie, którą płytę zakupić a miałem ciężki orzech do zgryzienia, zdecydowałem się na "Colony" ze względu na okładkę właśnie.
Kiedy odpaliłem pierwszy raz płytę od razu sobie usiadłem i nie mogłem wyjść z podziwu gdy usłyszałem pierwszy utwór "Embody The Invisible" kawałek ten jest do dziś jednym z moich ulubionych tego zespołu, niezwykle energiczny, melodyjny, szybki i konkretny kawałek.
Po nim mamy singlowe spokojniejsze już "Ordinary Story", później energiczny i bogaty w zmiany tempa "Scorn".
W końcu nadchodzi czas na utwór tytułowy, który z kolei zaczyna się od partii organów Hammonda, na których gościnnie zagrał producent Fredrik Nordstrom.
Utwór również bardzo dobry ale potem mamy ultra melodyjne "Zombie Inc." również kawał dobrej muzy.
Po chwili mamy moment wyciszenia w postaci akustycznego i instrumentalnego "Pallar Anders Visa" a chwile potem od razu kopniak w mordę czyli "Coerced Coexistence", bardzo szybki i konkretny kawałek.
Później utrzymany w średnich tempach i zajebiście melodyjny jeden z najlepszych na płycie "Resin" oraz nagrany ponownie utwór z pierwszej płyty "Behind Space".
Utwór ten jest bardzo lubiany przez kolesi z In Flames i powiedzieli nawet, że będą go grać do końca życia na koncertach... no cóż... zobaczymy.
Na koniec mamy max przeciętne kawałki "Insipid2000" i trochę lepszy "The New Word".
Płyta moim zdaniem troszkę nie poukładana tak jak należy jeśli chodzi o playlistę ale ogólnie bardzo zróżnicowana i dosyć dobra, jednak nie tak zajebista.

Entombed - Morningstar (2001)


Szybko bo już rok później po "Uprising" ukazała się kolejna płyta ekipy ze Sztokholmu.
Kolejny album został zatytułowany "Morning Star" i pierwsze co rzuca się w oczy a raczej w uszy to znakomite brzmienie, dopracowane, pełne i ciężkie jak walec drogowy.
Jak walec drogowy też prezentuje się mocarny choć lekko transowy otwieracz "Chief Rebel Angels" - szlagier każdego koncertu szwedów.
Gdy pierwszy raz słuchałem tej płyty od kopa zostałem zmiażdżony.
Jakby tego było mało to już następny kawałek "I For An Eye" dobija leżącego, w dodatku nakręcono do niego zajebisty według mnie teledysk.
Skromnie dodam, że ten kawałek zajawił mnie na ów zespół swego czasu.
Potem death'n'rollowa maszyna uderza dalej, raz z większym przypierdzielem jak w "Ensemble of a Restless" a raz z mniejszym w kawałkach wolniejszych bądź w średnim tempie.
Nie ma nudy na tej płycie i co najfajniejsze, na płycie jest więcej metalu z krwi i kości i więcej mięcha. Oczywiście całość nagrana jest bez napinki i z charakterystycznym dla Entombed luzem.
Pierwsza płyta od czasów "Wolverine Blues", która zrobiła na mnie prawie takie wrażenie jak owa wspomniana.
Jedna z najlepszych płyt Entombed, a już zdecydowanie najlepsza z okresu po "Wolverine Blues".

Tiamat - Judas Christ (2002)


O ile na poprzednim krążku można było zaobserwować pójście muzyków w bardziej komercyjne rejony, tak muzyka posiadała jeszcze ten mroczny i atmosferyczny klimat, co było spowodowane też umiejętnym użyciem elektroniki.
Tym razem Tiamat poszedł jeszcze bardziej w stronę komerchy, nagrywając płytę posiadającą większy rockowy pazur, nie pozbawioną też melancholii ale i nie pozbawioną motoryki.
Co prawda pierwsze dźwięki rozpoczynające płytę nasuwają skojarzenia z "Wildhoney" ale później gdy rozkręca się "Return of the Son of Nothing" to mamy już klimaty z poprzedniego krążka.
Gdy słuchamy takich utworów jak "So Much For Suicide" (gdzie mamy do czynienia z ckliwym "nanananna"), "Vote For Love", "Angel Holograms", "Too Far Gone" czy "Spine" można spokojnie odnieść wrażenie, że z powodzeniem mogłyby lecieć w radiu bądź w MTV.
Jest miejsce na kapitalną balladę "Heaven of High" i romantycznego zawiasa "Love Is As Good As Soma", jest też dziwaczny i psychodeliczny przerywnik "Sumer By Night" (być może efekt spożywanej wódki marki PATRON, wymienionej w podziękowaniach we wkładce do płyty ;) ).
Ogólnie płyta fajna i przyjemna bo tak można to określić, absolutnie jednak nie powiem, że kiepska. Melodie są bardzo dobre, wszystko brzmi jak trzeba i ogólnie jest ok, tylko metalu trochę brak.

Nocturnal Rites - The 8th Sin (2007)


Tak się akurat składa, że jest to album, od którego zacząłem przygodę z tym zespołem.
Gdy usłyszałem go po raz pierwszy stwierdziłem, że są bardzo dobrzy i płyta wylądowała wysoko w moim rankingu płyt z 2007 roku.
Sporo twardogłowych narzekało, że ten album jest popowy, że są infantylne teksty, przesłodzone melodyjki.
Bzdura dla mnie i tyle, melodie są świetne, album co prawda jest spokojniejszy ale na ciężarze nie stracił.
Do faworytów należą z pewnością "Call Out To The World", no komu się ten utwór nie spodoba nie ma co się brać za ten zespół.
"Tell Me", "Not The Only" to też świetne melodycznie utwory.
Ogólnie nie ma co wymieniać tych najlepszych bo na płycie nie ma słabego albo przeciętnego utworu.
Ballada "Me" również jest przeprężna, tutaj Lindqvist śpiewa w duecie z laską wypada to fajnie, może na początku się może wydawać, że jego głos jest za mocny w stosunku do delikatnego podkładu pianina ale potem idzie się przyzwyczaić, melodie są znakomite.

Amorphis - Eclipse (2006)


Odszedł Pasi Koskinen, oficjalnie podając powody swojego odejścia jako problemy rodzinne, jednak gitarzysta Esa twierdzi, że Pasi'ego powoli przestało już to rajcować i miał coraz mniej ochoty i motywacji na granie w Amorphis, co stwarzało przeszkody w nagrywaniu poprzedniego albumu "Far From The Sun" i późniejszy brak trasy koncertowej promującej ten album, co było spowodowane właśnie tym, że Koskinen odmówił w niej udziału. W jego miejsce zaangażowali utalentowanego wokalistę Tomi'ego Joutsena, który oprócz tego, że ma wszechstronne możliwości wokalne to jest fanem Amorphis i było mu łatwiej się wkręcić w klimat. Z nim w składzie powstał album, który moim zdaniem jest najlepszym albumem tej formacji od czasów "Elegy". Powróciły growle, powróciło z grubej rury metalowe brzmienie, nie wyzbyli się folkowych motywów, które i tak na poprzedniej płycie pojawiały się częściej niż na "Tuonela" i "Am Universum". Ta płyta jest tak jakby połączeniem starego z nowym, zróżnicowanie dźwiękowe i wokalne robi wrażenie, wreszcie mamy do czynienia z czymś ciekawym, a nie prostolinijnym i nudnym w gruncie rzeczy progresem. Takie oblicze tego zespołu mi odpowiada. Do ciekawych kawałków zaliczam chwytliwy "House of Sleep" brzmiący niczym HIM (to też pewnego rodzaju nowość), najlepszy na płycie "Leaves Scar", "Born From Fire", miażdżący "Perkele (The God of Fire)", "The Smoke" i najbardziej folkowy "Brother Moon".

Stratovarius - Destiny (1998)



Po doskonale przyjętej płycie "Visions" wyszła jeszcze koncertówka "Visions of Europe", składanka "Past and Now" oraz wkrótce potem singiel promujący nadchodzące wydawnictwo czyli "S.O.S".
Kolejna płyta w dyskografii została nazwana "Destiny" i zaczyna się ona od najdłuższego na płycie, rozbudowanego i genialnego przy tym kawałka tytułowego.
Świetny jest zarówno wstęp, zaczynający się od delikatnego kobiecego śpiewu, potem od wejścia gitar i bębnów, rytmiczne bardzo dobre rozwinięcie, genialny instrumentalny środek oraz melancholijny i liryczny koniec. KLASA!!!
Do pozostałych dobrych utworów można zaliczyć singlowy "S.O.S", świetną balladę "4000 Rainy Nights", szybki "Rebel", "Playing With Fire", ciekawy jest ostatni prawie 10 minutowy "Anthem of the World".
Ogólnie nie ma na płycie bardzo słabego numeru. Bardzo dobry krążek.

Edge Of Sanity - Cryptic (1997)



Jak już wspominałem przy okazji poprzedniej płyty, atmosfera w zespole zaczęła się pieprzyć i stała się rzecz niespodziewana bo Dan Swano czyli głównodowodzący postanowił rozstać się z zespołem po konflkcie (oficjalnie o podłożu muzycznym) z gitarzystą Andreasem Axelssonem.
Axelsson postanowił podjąć decyzje nieco kontrowersyjną i wywołującą sprzeczne opinie wśród fanów.
Postanowił ciągnąć ten wózek dalej lecz tym razem na własne życzenie pod górkę.
Jak wiadomo rzeczą niezwykle trudną jest zastąpienie takiego muzyka jakim jest Dan Erland Swano i w jego miejsce pojawiło się dwóch nowych muzyków gitarzysta Sami Nerberg i wokalista Robert Karlsson.
Odnośnie samej muzyki to o ile zespół wypracował sobie przywarę zespołu progresywnego tak sam album "Cryptic" jest w zasadzie regresywny.
Na nowym wydawnictwie nie uświadczymy już czystego wokalu i sam jest powrotem do grania szwedzkiego death metalu, niepozbawiony jednak śladowych motywów kojarzących się z innymi gatunkami, ale nie na taką skale jak wydawnictwa z Danem.
Płyta kiepska nie jest i można wyhaczyć kilka dobrych numerów jak "Hell Written" z fajnym akustycznym zwolnieniem w środku, death'n'rollowy "Uncontroll Me", melodyjny "No Destiny" czy "Not of this World".
Więc mimo tego, że Dana brakło tragedii nie ma ale wiadomo to nie to samo.

Soilwork - Stabbing The Drama (2005)


Na kolejnej płycie panowie z Soilwork poszli jeszcze bardziej niż wcześniej w stronę "modern amerykańskiego" grania, odbiegając nieco od melodic death metalu.
Czy postąpili źle? Moim zdaniem niekoniecznie.
Kompozycje na tej płycie doskonale się bronią i sprawdzają przy wielu okazjach.
Płyta rozpoczyna się tytułowym utworem, który jest dobry jak na początek, nie muszę przypominać, że refren z tego utworu zabija już na starcie, słychać, że Speed jest w dobrej formie.
Drugim na płycie jest bardziej agresywny od otwieracza "One With The Flies", doskonałe riffy, zmiany nastroju i tempa oraz dobry ale nie powalający refren.
Potem mamy kojarzący się z poprzednimi albumami "Weapon Vanity", mógłby spokojnie się znaleźć na poprzednim albumie albo na "Natural Born Chaos".
Po nim mamy "The Crestfallen", pierwszy utwór jaki usłyszałem z tej płyty, był umieszczony na płycie ze składanką dołączoną do jakiegoś pisma muzycznego.
W zasadzie utwór się nie wyróżnia, od taki typowy Soilwork.
Po nim mamy kolejny utwór do jakiego został nakręcony teledysk czyli "Nerve", refren tradycyjnie jak to już bywa w tym zespole pruje dupsko.
Potem mamy agresywnego jak nieszczepiony pies "Stalemate", najmocniejszy chyba utwór na płycie, nie pozbawiony jednak melodyjnego, zaśpiewanego czystym głosem refrenu.
Kolejnym na płycie jest "The Distance" zwrotki kojarzące mi się nieco z Testament, za to refren jest przezajebisty, jeden z najlepszych na płycie.
Następnie mamy niezbyt ciekawy "Observation Slave", wyróżniający się przetworzonymi wokalami w pierwszej zwrotce a tak to jest słabawo.
Po nim moment wytchnienia w postaci najłagodniejszego utworu na płycie "Fate In Motion", który również mnie nie powala.
Potem już zaraz mocny przypierdol w postaci "Blind Eye Halo", niemalże death metalowy kawałek, obok "Stalemate" najcięższy na płycie, są dawno nie słyszane blasty, jest kanonada perkusji, jest ogień z dupska!
Na zakończenie mamy całkiem niezły utwór z ciekawym melodycznie refrenem "If Possible". 
Podsumowując, płyta słabsza od poprzedniczki ale trzymająca jednak należyty poziom, są zróżnicowane kawałki, które na pierwszy odsłuch mogą się kojarzyć jednak z tym co zespół robił na poprzednich płytach ale w pewnym sensie jest to krok w przód.

In Flames - Whoracle (1997)


Następcą "The Jester Race" jest album "Whoracle" będący ewolucją w stronę jeszcze bardziej melodyjnego grania aniżeli poprzednik, stopniowo blasty zostają wypierane przez melodyjne unisona gitarowe tak bardzo charakterystyczne dla tego zespołu.
Płyta rozpoczyna się dosyć spokojnie od melodyjnego ale konkretnego "Jotun", jest to bardzo dobry utwór jeden z moich ulubionych.
Po nim mamy kolejny zajefajny utwór "Gyroscope" zaczynający się partią gitary akustycznej a później mamy genialną melodię. Przyszła kolej na znakomity utwór istrumentalny czyli "Dialogue With The Stars" utrzymany w stylistyce jakiej nie powstydzili by się Iron Maiden, zresztą Jesper założył In Flames właśnie inspirując się po części tym zespołem.
Potem nadchodzi czas na przegenialny "The Hive", w którym znajduje się zajebista solówka, potem mamy balladkę z growlem "Jester Script Transfigured", która od zawsze wywoływała u mnie ciary na plerach.
Gdy utwór ten się skończy czas na szybki napierdalacz "Morphing Into Primal", średni "World Within A Margin" i superchwytliwy i melodyjny "Episode 666".
Na zwieńczenie płyty mamy cover Depeche Mode "Everything Counts" i krótki utworek tytułowy.
Przez dłuższy czas płyta ta była uważana przeze mnie za najlepszą płytę In Flames aż do czasu gdy usłyszałem "Reroute To Remain".

Entombed - Uprising (2000)


Kolejna płyta ujrzała światło dzienne dwa lata później od "Same Difference".
W międzyczasie światło ujrzała EP-ka "Black Juju" zawierająca kilka coverów i jeden taki sobie utwór autorski, no i koncertówka "Monkey Puss: Live In London".
W 2000 roku zaś wyszedł album "Uprising".
Co my tu mamy... mamy do czynienia z muzyką, która mi się skojarzyła od razu z poprzednią płytą, tyle, że na plus zaliczyłbym zmianę brzmienia na bardziej mięsiste i pełniejsze przy czy brzmienie na SD wydawało mi się bardziej suche.
Jednak płyta nie wywołała u mnie jakichś szczególnych zachwytów, chyba jest to najsłabszy krążek tego zespołu.

Mercyful Fate - 9 (1999)


Choć nazwa myląca, nie jest to dziewiąty z kolei album Mercyful Fate.
Tym co rzuca się na pierwszy rzut w uszy to odważniejsze i wyraźniejsze użycie podwójnej stopy w perkusji w takich utworach jak "Insane" i otwierającym "Last Rites", skądinąd bardzo dobrych utworach.
Reszta w zasadzie bez zmian choć jest to płyta niestety słabsza od "Dead Again".
Do pozostałych dobrych numerów zaliczę na pewno przeprężne killery "Burn In Hell" i "Buried Alive" oraz bardzo dobre "Sold My Soul" i "Kiss The Demon".
Reszta mało wyrazista, tytułowy zamykający płytę zapewne miał być wolnym miażdżącym i przesiąkniętym klimatem zła utworem ale coś nie wyszło.
No cóż, szkoda, ze to ostatni album MF, choć chodzą pogłoski, że panowie mają coś jeszcze nagrać.

Tiamat - Skeleton Skeletron (1999)


Na poprzednim krążku zespół złagodził i zmienił swoje oblicze, na tym longplay'u nie tyle co się zmienił co po prostu sprzedał.
Z zespołu, który dużo poszukiwał, tworzył bądź co bądź przełomowe rzeczy stali się kolejnym komercyjnym goth rockowym zespołem.
Z tą płytą sprawa jest o tyle dziwna, że w zasadzie jak się na nią będzie patrzeć z przymrużeniem oka i jak się do niej podejdzie z dystansem to jest ona całkiem dobra.
Jeśli ktoś nie lubi zmian albo jest ortodoksem to z pewnością powie o tej płycie, że jest to definitywny koniec Tiamat.
Mnie się to oblicze mimo wszystko podoba.
Do bardzo dobrych utworów można zaliczyć "Church Of Tiamat", singlowy "Brighter Than The Sun", "Dust Is Our Fare", "To Have and Have Not", "Best friend Money Can Buy" i "As Long As You Are Mine".
Udany jest również cover Stonesów "Sympathy For The Devil".
Za niepotrzebny uważam przerywnik "Dyiala".
Może i dla niektórych jest to komercha, muzyka pod dziewczyny i kołysanki, ale chuj z tym, widać, że i na takim poletku zespół wyszedł obronną ręką, a że nie porywa tak jak dawniej to fakt...
W każdym razie taką muzykę też trzeba umieć skomponować.

Nocturnal Rites - Grand Ilusion (2005)


Kolejnym albumem tego zespołu jest wydany w 2005 roku "Grand Illusion" i jest to kolejna taka sama płyta NR.
Absolutnie nie jest to wada, gdyż zespół robi to wyśmienicie, nie ma takiej potrzeby by mieli zmieniać styl bądź podejście do muzyki.
Brzmienie po raz kolejny jest mocarne, melodie zajebiste i wokalista spisuje się znakomicie.
Album jest tym razem jednak odrobinę słabszy od zajebistego "New World Messiah".
Najlepsze według mnie są "Never Trust", "Fools Never Die", "Still Alive", "Cuts Like A Knife" i "Never Ending".

Amorphis - Far From The Sun (2003)


Ostatnia płyta z Pasi Koskinenem na wokalu i w zasadzie tutaj można odczuć pewnego rodzaju paradoks bo w pewnym sensie płyta jest kontynuacją dwóch poprzednich, o czym świadczyć może podobna struktura utworów i nadal w 100% czysty wokal wspomnianego Pana. Jednak nastąpiły też zmiany, brzmienie stało się bardziej metalowe i kompozycje stały sie po prostu... lepsze. Powróciły też motywy folkowe w niektórych momentach. Nie wiem, możliwe, że miał na to wpływ powrót starego/nowego perkusisty Jana Rechbergera, który bębnił w zespole na początku działalności. 3 pierwsze utwory z przeprężnym "Day of Your Beliefs" na czele to istne killery, do udanych dołanczam jeszcze "Ethreal Suicide", zabarwiony nieco Deep Purple, rozbujany "Killing Goodness" i spokojna ballada kończąca płytę "Smithereens" (nie jest to może coś na miarę "The Orphan" z "Elegy" ale i tak spoko). Wiec jak widać jak się chce to można stworzyć coś porządnego. Okładkę zdobi fińska wersja Młota Thora, i ta okładka również przypadła mi do gustu mimo jej ubogiej estetyki. Bardzo niedoceniana płyta tego zespołu ale myślę, że warto po nią sięgnąć.

Stratovarius - Visions (1997)


Kolejną płytą zespołu Stratovarius jest wydana w 1997 roku "Visions".
Nie przynosi ona może jakichś ogromnych zmian w stylu gry zespołu, ale za to zmieniło się brzmienie na lepsze i po prostu płyta jest bardzo dobra.
Do moich faworytów należą szybkie jak strzała "Forever Free", "Black Diamond", "Legions", świetne ballady "Before The Winter", "Coming Home" i fajny kawałek z przytupem "Paradise".
Kolosalny kawałek tytułowy nie powalił mnie, za to zajebiście wypadł instrumentalny "Holy Light".
Jest to kolejna płyta z okresu świetności tego zespołu, właśnie ten przedział lat od "Episode" do "żywiołów" jest najlepszym okresem działalności tego zespołu.

Edge of Sanity - Infernal (1997)



W 1997 roku, czyli rok po "Crimson" ukazał się już kolejny album Edge of Sanity.
I jest on powrotem do podobnej struktury co "Purgatory Afterglow", czyli mamy już do czynienia z normalną formą utworów, których na płycie znalazło się 11 a nie jeden jak na poprzednim albumie.
Muzycznie też bliżej do "Purgatory Afterglow", nie mamy tu do czynienia już z dźwiękowym monolitem a bardziej z motoryczna i wręcz bardzo chwytliwą momentami muzyką.
Płyty słucha mi się dobrze, jest na niej kilka kawałków, które podnoszą mi ciśnienie, są nimi "15:36", "Damned (By The Damned)", nie mający nic wspólnego z death metalem "Losing Myself" oraz "Inferno".
Jednak atmosfera w zespole nie była tak sielankowa bo zaczęło się psuć na linii Swano-Axelsson.
Drugi gitarzysta jest autorem dwóch kawałków i w dwóch z nich również zaśpiewał, są nimi "Helter Skelter" i "The Bleakness Of It All".
Jednym z powodów tych spięć między nimi były różnice artystyczne, skutki tych spięć były nieuniknione i drogi obu panów sie wkrótce rozeszły, jednak nie tak jak można się spodziewać bo to główny mózg zespołu właśnie, Dan Swano pożegnał się po tym albumie z kapelą.

Limbonic Art - Legacy Of Evil (2007)


Po wydaniu poprzedniego albumu "The Ultimate Death Worship", zespół postanowił zawiesić działaność, swoją decyzję motywując tym, że nie mieli pomysłu na następny materiał.
Jednak kilka lat później wena twórcza wróciła i duet reaktywował się by nagrać "Legacy of Evil".
Płyta ta jest ciekawa ze względu na ciężkie gitary znane nam z dwóch poprzednich płyt (szczególnie z "The Ultimate Death Worship"), wymieszane z motywami znanymi z lat wcześniejszych takimi jak chóry i bardziej słyszalne orkiestracje.
Jednak powrotu do "In Abhorrence Dementia" nie ma.
Po prostu dostajemy kolejny ciekawy w sumie krążek, mamy na nim sporo dobrego riffowania, sporo niezłych motywów, ciekawe jak zwykle teksty, charakterystyczne brzmienie, po którym od razu można poznać kto gra.
Do ciekawych i dobrych utworów zaliczyłbym "A Void Of Lifeless Dreams", przerywnik w stylu "Purgatorial Agony" z poprzedniego albumu czyli "Grace By Torments", znakomita riffownia "Infernal Phantom Kingdom", "Lycanthropic Tales", chore motywy w "Seven Doors Of Death" i rozpoczynający sie uwerturą kojarzącą się z dwoma pierwszymi albumami gdzie tego typu uwertury występowały "Twilight Omen" posiadający również mordercze riffy jak w Morbid Angel.
Ciekawy również jest rozpierdol na koniec w postaci "Unleashed From Hell".
Dobry powrót, na początku oceniałem zbyt nisko i musiałem się jednak przekonać aby docenić i łyknąć ten materiał.

VIntersorg - Solens Rötter (2007)


Pierwszy raz od czasów "Odemarkens Son" pojawił się tytuł płyty w języku szwedzkim. Zwiastowało to kolejne zmiany, teksty na płycie w całości są napisane w ojczystym języku Vintersorga i poruszają tematy filozoficzne i przyrodnicze. Wywnioskować można, że jest to po części powrót do korzeni. Po części na pewno ale nie w całości. Muzyka zawarta na płycie jest podobna i to bardzo do tej z "Cosmic Genesis", mamy do czynienia z progresywnym viking metalem (tak bym to ujął). W porównaniu do dwóch poprzednich wydawnictw płyta jest znakomita i poprzednie nie mają do niej nawet startu, każdy utwór ma swoją duszę, różne patenty są użyte nie nachalnie ale tak, żeby było klimatycznie i to się sprawdza. Melodie są świetne i porywające, dodać można niebanalny kunszt muzyczny i wokalny Vintersorga, oprócz czystego śpiewu mamy również blackowy skrzek. Do moich ścisłych faworytów zaliczam "Spirar Och Gror", "Döpt i en Jökelsjö", "Idétemplet", "Att Bygga En Ruin" i "Från Materia Till Ande". Całość kończy instrumentalny kawałek. Płyta wylądowała u mnie w czołówce w roku 2007.