środa, 23 września 2009

Tiamat - Wildhoney (1994)


A moim ulubionym i najlepszym według mnie albumem tej formacji jest "Wildhoney".
Takiego ładunku emocjonalnego i klimatycznego nie było jeszcze wcześniej w tym zespole.
Zespół postanowił ubarwić swoją muzykę art rockiem spod znaku Pink Floyd, wprawdzie jeszcze nie w takim stopniu jak na następnej płycie ale jednak.
Jak wyszło? Moim zdaniem znakomicie, zresztą nie tylko moim, gdyż wielu ludzi uważa ten album za najlepsze dokonanie Tiamat.
Po death metalu nie pozostało już w zasadzie śladu, głos Edlunda znowu uległ zmianie jednak nie takiej drastycznej, głos złagodniał, stał się cieplejszy, ale nadal jest charakterystyczna świetna chrypka.
Bardziej odważnie zostały użyte instrumenty klawiszowe co tworzy specyficzną atmosferę.
Do moich ulubionych utworów zaliczają się obdarzony genialnym grobowym riffem "Whatever That Hurts", świetny szybszy nieco "The AR", eteryczny "Gaia".
Zajebisty też jest "Visionaire" oraz przeprężna ballada "Do You Dream Of Me?", która jest jednocześnie pierwszym w takim stopniu spokojnym utworem tego zespołu.
Pozostałe utwory również na wysokim poziomie ale nie wywarły na mnie takiego wpływu jak tamte.
Tą płytą Tiamat przełamał wszelkie granice i stworzył coś pięknego i nowatorskiego.
Na klawiszach przygrywa tu Walduś Sorychta i dodatkowe wokale wstawiła niejaka Birgit Zacher w "A Pocket Size Sun".
Należy też wspomnieć o genialnym przerywniku "Kaleidoscope" i charakterystycznym, zajebistym intro.

4 komentarze:

  1. Z przyjemnością zapoznałem się z tym blogiem. Wreszcie znalazłem na to trochę czasu. Niezwykle cenię, jak coś jest robione z pasją. I wiedzą.

    Co więcej, przyznam, że blog ten przenosi mnie myślami w czasy licealne. Wtedy się z taką muzyką nie rozstawałem. Nawet ją próbowałem grać w szkolnych podziemiach. Wpisuję komentarz pod "Wildhoney'em" bo tę płytę Tiamatu wręcz ubóstwiałem. I tak jest do dzisiaj...

    Niedawno wróciłem z Kuby i wszechobecną tamtejszą salsę zamieniłem na metal. Na Karaibach nie łatwo z nim idzie, tropikalny klimat zakłóca odbiór. Kiedyś zrobiłem "testy na wytrzymałość". Jedyną kapelą z mocniejszym brzmieniem, jakiej mogę tam słuchać zupełnie naturalnie jest – Rage Against The Machine, ewentualnie meksykańska Brujeria (lecz to pewnie ze względu na hiszpańskie teksty).

    Co innego, jak człowiek wróci w rodzime pielesze i zacznie go szczypać zima... Wtedy w ruch idą Tiamat, właśnie "Wildhoney". A z spoza skandynawskich rewirów, inne dwa "wehikuły licealnych czasów", na zawsze w duszy: "Symbolic" Deathu oraz "Ceremony of Opposites" Samaela.

    Pozdrawiam z tiamatową Gaią w tle... :) No i szczerze dziękuję za zainteresowanie "Karaibskimi rewirami..."

    Saludos! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam, co do metalu kubańskiego to kiedyś czytałem trochę na ten temat i w sumie pomimo warunków jakie tam panują ludzie lubią i grają także ten rodzaj muzyki. Ba, nawet niektóre kapele parają się takimi stylami jak metal gotycki, symfoniczny czy zimny i ponury black metal ;) choć głównie grają death, thrash, heavy oraz różne podgatunki core'a. Organizowane też są różne festy w kilku większych miastach lecz niestety grają tam jedynie lokalne zespoły ;( liczę, że chociaż pod względem koncertów zagranicznych kapel (choćby hiszpańskich) u nich się coś zmieni na lepsze.

    Twój blog jest świetny, klimaty latynoamerykańskie a szczególnie Kuba to jedno z moich maniakalnych zainteresowań. Dzięki za komentarz i zainteresowanie moim blogiem.

    Saludos! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Właśnie po raz kolejny włączyłam Wildhoney z kasety. Uwielbiam ten album dosłownie za wszystko - za oryginalność, orientalne smaczki, ogrom przekazywanych emocji.

    OdpowiedzUsuń
  4. 56 yrs old Accountant III Ernesto Josey, hailing from Terrace Bay enjoys watching movies like Nömadak TX and Taxidermy. Took a trip to Historic Centre of Mexico City and Xochimilco and drives a Ferrari 275 GTB Alloy. Zobacz wiecej informacji

    OdpowiedzUsuń