wtorek, 7 marca 2017

Black Trip - Goin' Under (2013)


Lubicie New Wave of British Heavy Metal? Iron Maiden z czasów gdy Paul Di'Anno Stał za sitkiem?
Thin Lizzy i szczyptę rockowego grzania z końcówki lat 70-tych?
Jeśli odpowiedź na któreś z powyższych pytań brzmi "tak", to bierzcie się kurwa za ten zespół!
I tymi słowami mógłbym w zasadzie zakończyć moje wywody.
Ale żeby nie było tak prosto, to postaram się trochę bardziej co poniektórym przybliżyć muzykę jaką grają doświadczeni poniękąd muzycy z Black Trip.
Otóż zespół ten to projekt muzyków związanych z między innymi takimi kapelami jak Enforcer, Entombed, Nifelheim, Necrophobic, którzy podobnie jak Panowie z Dismember ze swoim projektem The Dagger (grającym nomen omen podobną muzykę) zapragnęli zaprezentować się trochę od innej strony i nagrać płytę klasyczną aż do bólu, sięgającą do czasów gdy rodził się prawdziwy heavy metal.
Ci muzycy to Peter Stjärnvind, Joseph Tholl, Sebastian Ramstedt, Jonas Wikstrand oraz Johan Bergebäck.
Taka ciekawostka, że Peter Stjärnvind (nawiasem mówiąc jeden z moich ulubionych perkusistów), nie tłucze tutaj po bębnach i nie wali w talerze a chwycił za gitarę i radzi sobie całkiem nie najgorzej.
Stanowisko perkusisty objął tutaj Jonas Wikstrand i kto zna Enforcer ten wie, że ten gość kaszany nie odstawia.
Na perkusji chciałbym się na moment skupić, bo właśnie ten instrument oprócz gitar robi największą robotę na tym wydawnictwie.
Tak zajebiście zagranych z polotem i finezją partii perkusyjnych dawno nie słyszałem jeśli chodzi o takie klimaty.
Zresztą jak w zespole jest dwóch perkusistów znakomicie czujących rock and rolla to nie mogło być inaczej.
Mamy tutaj sporo ciekawych przejść, akcentów, zmian tempa i co najważniejsze nic się nie sypie ani nie brzmi topornie jak to w starym heavy metalu niestety czasem bywa.
Ta muzyka po prostu płynie!
Wspominałem też, że oprócz bębnów gitary robią tu niezłą robotę.
Na samym początku padły nazwy Iron Maiden oraz Thin Lizzy, więc jeśli chodzi o gitarowy warsztat to bez słuchania tej płyty można wiedzieć czego się spodziewać.
Masa melodii na unisono, do tego idealnie współgrający z perkusją i słyszalny bas.
Wszystko brzmi zupełnie jakby było nagrywane na przełomie lat 70/80, z charakterystycznym analogicznym, ciepłym ale też przybrudzonym brzmieniem.
Momentami słychać też szczyptę inspiracji starymi Scorpionsami z czasów Rotha czy Mercyful Fate z jedynki (utwór "Tvář ďábla").
Na warstwie instrumentalnej inspiracje Ironami i Lizzy się nie kończą bo wokalista brzmi jak skrzyżowanie Paula Di'Anno z Philem Lynnottem.
I dobrze, bo szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie tutaj za bardzo innych wokaliz.
Nie będę wymieniał najlepszych kawałków z tej płyty bo tak naprawdę trudno mi je wskazać.
Jedyne co mogę powiedzieć, to że pierwsza połowa płyty jest lepsza, bo im bliżej końca to ciśnienie trochę już siada, ale w żadnym wypadku nie ma tutaj słabizn.
Zdecydowanie polecam!