poniedziałek, 14 września 2009

Children Of Bodom - Something Wild (1997)


W 1997 roku zespół wydał debiutancką płytę zatytułowaną "Something Wild".
Początkowo płyta ta została nagrana jeszcze pod szyldem Inearthed gdy zespół był związany z belgijska wytwórnią fonograficzną, zespół jednak by zmienić label na fiński Spinefarm Records postanowił zmienić nazwę na Children Of Bodom.
Powodem zmiany nazwy i wytwórni był brak promocji ze strony wytwórni.
Geneza nowej nazwy wiąże się z pewnym wydarzeniem jakie miało miejsce w 1960 roku nad jeziorem Bodom w pobliżu miasta Espoo, kiedy to nieznany sprawca napadł na grupę nastolatków, którzy biwakowali nad jeziorem.
W efekcie trójka z nich została zamordowana a jednemu z nich udało się uciec przed mordercą ale jednak ślady na jego psychice pozostały już raczej na zawsze.
Wszyscy fani zespołu z pewnością o tym wiedzą ale wspomniałem o tym fakcie z myślą o pozostałych.
Na płycie nagranej już pod szyldem Children Of Bodom mieści się 7 utworów posiadających świetny klimat i co najważniejsze zagranych z zajebistą finezją, wirtuozerią i energią.
Muzyka prezentowana na tej płycie to w zasadzie melodyjny death metal, jednak nie pozbawiony własnej tożsamości.
Warto również zwrócić uwagę na motywy z muzyki klasycznej pojawiające się w poszczególnych utworach. Płytę otwiera znakomity numer i sztandarowy numer grany na koncertach czyli "Deadnight Warrior".
Po nim następuje mój ulubiony numer na tej płycie i jeden z ulubionych kawałków Childrenów w ogóle czyli "In The Shadows" warto zwrócić uwagę na mnogość riffów i różnych motywów w tym utworze.
Po nim nadchodzi czas na pierwszą cześć "Red Light In My Eyes Pt.I", która posiada świetny wstęp będący cytatem z twórczości J.S Bacha i niezłe melodie, a zaraz po niej część druga "Red Light In My Eyes Pt.II" gorsza od jedynki ale wciąż dobra, rozpoczynająca się cytatem z 25 symfonii Mozarta.
Następnym utworem jest kolejny koncertowy killer czyli "Lake Bodom" jeden z lepszych utworów na płycie. Po nim nadchodzi czas na "The Nail", który zaczyna się gadanym intro (z filmu "Ben Hur" bodajże) a zaraz po nim rozbrzmiewa riff w stylu Motorhead.
Jednak dalszy ciąg kawałka nie brzmi już jak Motorhead a jak typowy nie odstąjący od reszty numer dzieciaków.
Warto zwrócić uwagę na świetną solówkę.
Na zakończenie płyty zespół serwuje nam kawałek "Touch Like Angel Of Death", który jest również często grany na koncertach i jest doskonały na zakończenie tego znakomitego debiutu.
Po chwili ciszy na albumie ukryty jest jeszcze jeden track, który jest niczym innym jak krótką melodią z Miami Vice graną na klawiszach.
Podsumowując moim zdaniem płyta ta jest bardzo dobrym debiutem bardzo dobrego zespołu, świetny warsztat, świetne kompozycje i co najważniejsze styl, który powoli acz sukcesywnie zaczął się kreować od tej płyty. Po niej było już tylko lepiej......

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz