czwartek, 23 maja 2019

Unleashed - Where No Life Dwells (1991)


unleashed where no life dwells

Unleashed jest zespołem wymienianym jednym tchem obok Entombed, Dismember czy Grave.
Nic dziwnego, gdyż jest to twór, którego korzeni należy się dopatrywać w kultowym Nihilist.
To właśnie z kolesiami z później powstałego na gruzach tego zespołu Entombed, pogrywał wcześniej Johnny Hedlund, lider opisywanej załogi.
Po opuszczeniu Nihilist, Johnny założył swój zespół i po nagraniu kilku demówek, splitu oraz EP-ki, niebawem ukazał się debiutancki album, niezwykle ważny jak się okazało dla szwedzkiego death metalu (heh w sumie, czy któryś z pierwszych albumów wielkich ze Sztokholmu nie był ważny?).
Tak się akurat składa, że Unleashed poznałem najpóźniej ze wszystkich wymienionych przeze mnie wcześniej zespołów. Jakoś tak się złożyło, że było mi z tym zespołem nie po drodze.
Możliwe, że wpływ na to miał mój pierwszy kontakt z ich muzyką. Otóż pierwszym materiałem jaki od nich usłyszałem była koncertówka "Eastern Blood - Hail to Poland", a kto mnie dobrze zna ten wie, że za albumami live nie przepadam. Wolę zdecydowanie wizję i fonię.
Przez lata jakoś nie miałem kontaktu z tym zespołem, znajomi też raczej ich nie słuchali.
Aż pewnego dnia postanowiłem się zapoznać z debiutem "Where No Life Dwells".
Powiem tak... pizdy pod oczami goiły się długo...
Spodziewałem się grania podobnego do Entombed, Dismember i Grave. Podobnej produkcji...
Innymi słowy nie spodziewałem się takiej intensywności, dość często atakujących blastów i energii.
W dodatku całość jest okraszona porządnym ale wciąż mrocznym, niczym dno studni brzmieniem.
Materiał został zarejestrowany nie w Szwecji, a w Woodhouse Studios w Niemczech przez Waldka Sorychtę.
Była to zupełnie inna jakość, wbrew temu co przed chwilą napisałem, nie odbiegająca tożsamością od pozostałych szwedzkich death metalowych zespołów. Otóż ekipie z Unleashed udało się już na samym starcie nagrać materiał w swoim rozpoznawalnym stylu. Nie trzeba było (jeszcze) zmieniać tematyki tekstów, wtrącać do death metalu jakichś gotyckich, doomowych, bluesowych czy innych progresywnych smaczków. Po prostu, jak zresztą słychać, dało się zapierdolić solidnym i konserwatywnym death metalem, wyróżniającym się z peletonu.
Płytę rozpoczyna akustyczne intro, które jednocześnie jest utworem tytułowym.
Po nim zaczyna się jazda i tak w zasadzie jest przez całą płytę. Szybkie tempa perkusji, blasty, ciężkie i smoliste zwolnienia kojarzące się na ten przykład z Candlemass oraz mielenia w średnim tempie. To wszystko zagrane w stylu, który Unleashed starali się rozwijać wraz z kolejnymi albumami.
Każdy instrument brzmi doskonale, zwłaszcza perkusja została świetnie ustawiona, zaś wokal Hedlunda jest czytelny i idealnie pasujący do muzyki. Co jakiś czas kawałki są urozmaicane jego charakterystycznymi okrzykami "Die!".
Jeśli ktoś lubi death metal, a jakimś cudem nie zna jeszcze Unleashed, to niech nie będzie takim ignorantem jak ja i czym prędzej zapozna się z tym materiałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz