poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Kalmah - 12 Gauge (2010)


"12 Gauge" - taki tytuł nosi kolejny, szósty już z kolei album Finów z Kalmah.
Z początku myślałem, że to jakiś roboczy tytuł, jednak wątpliwości zostały rozwiane wraz z momentem ukazania się płyty.
Wątpliwości zostały również rozwiane po usłyszeniu pierwszych taktów.
To znowu stary, dobry Kalmah, w dalszym ciągu w znakomitej formie.
Z początku płyta wydawała mi się słabsza od poprzedniczki jednak wraz z kolejnym odsłuchem ocena zaczęła wzrastać.
Po raz kolejny mamy do czynienia z graniem charakterystycznym dla Kalmah, jednak pozbawionym oznak wypalenia i sztampy, z szerokim wachlarzem inspiracji co idzie wychwycić w każdym kawałku.
Nie wiem jak ci goście to robią, ale ich granie wciąż jest świeże pomimo stosowania podobnych i charakterystycznych dla siebie schematów.
Grać w swoim stylu i utrzymywać w muzyce świeżość to nie lada wyczyn, zwłaszcza w obecnych czasach, biorąc pod uwagę, że jest to już szósta płyta.
Najprościej można powiedzieć, że jest to wymieszanie grania z płyt "The Black Waltz" i ostatniej "For The Revolution".
Na tej płycie gitarowi przeszli samych siebie.
Riffy i solówki sieją niesamowite spustoszenie, Marco Sneck po raz kolejny odjebał znakomitą robotę dogrywając partie klawiszy zaś sekcja Lehtinen-Kusmin nadaje całości tempa przy którym obudzi się nawet nieboszczyk.
W otwierającym "Rust Never Sleep" słychać przemykające isnpiracje Metalliką, thrash z Bay Area pojawia się także w testamentowym nieco "Bullets Are Blind".

Nie zabrakło również "childrenowych" naleciałości w "One Of Fail", ale akurat te naleciałości w ich muzyce były już wcześniej słyszalne.
Schematycznie ze szwedzkim In Flames z najlepszego okresu kojarzy się zaś "Swampwar".
Wszystkie te inspiracje jakie wychwyciłem wymieszane są do kupy w jednym kotle i smakują one wybornie.
Do faworytów dołączyłbym jeszcze tytułowy oraz "Godeye".
Zresztą ciężko wybrać tutaj słabsze momenty bo zwyczajnie takich nie uświadczyłem.
Część właściwą płyty zamyka eteryczny "Sacramentum" zaś zaraz po nim dorzucono jeszcze numer, który coverowali chyba wszyscy czyli "Cold Swet" Thin Lizzy.
Jest to kolejna świetna płyta zespołu, który jak dotąd nie nagrał słabej muzyki i uważam przy okazji "12 Gauge" za najlepsze dokonanie tej kapeli.

Uff... kurwa, napisałem ten tekst w całości lewą ręką bo jestem kontuzjowany, ale jakoś to poszło ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz