wtorek, 17 kwietnia 2012

In Flames - Sounds of a Playground Fading (2011)


Kto mnie zna ten wie ile znaczy dla mnie zespół In Flames. Mimo mojego uwielbienia i kredytu zaufania dla tej szwedzkiej kapeli do płyty "Sounds of a Playground Fading" podchodziłem bardzo niechętnie i z zadziwiającym jak na fana opóźnieniem. Składało się na to kilka przyczyn. Głównie rozchodziło się o odejście z zespołu założyciela i głównego mózgu, gitarzysty Jespera. Inną przyczyną była też słaba kondycja samego zespołu, gdyż ich płyty od wspaniałej "Reroute To Remain" przyjmowałem z różnym skutkiem. W miejsce Jespera na gitarę wskoczył Nicklas Engelin (Gardenian, Engel), który z ekipą płomienistych jak wiemy wcześniej już współpracował więc niby bez obawy, wszystko zostało w rodzinie. Gdy zaś sama płyta się ukazała posypało się mnóstwo rozbieżnych opinii. Pozytywnych głównie od zapatrzonej w nowoczesne dźwięki hipsteryzującej młodzieży i negatywnych od ludzi siedzących już trochę w temacie. W moim mieście zbliżał się pewnego dnia koncert In Flames, a że na nich jeszcze nigdy nie byłem to jakkolwiek by nie grali, w jakiejkolwiek by formie nie byli iść trzeba było. Po tym koncercie i po dyskusjach ze znajomymi, których na nim spotkałem postanowiłem dać szansę "Sounds...". Jest to płyta stylistycznie zbliżona do poprzedniczki. Nie ma żadnych rewolucji, za to jest ewolucja w brzmieniu, które jest bardziej przestrzenne i utwory (nie wszystkie co prawda) nie są już tak schematyczne jak to się zdarzało. Zaczęli panowie bardziej kombinować w strukturach kawałków, ale nie znaczy to, że płyta traci na spójności i że brak tu charakterystycznych dla tego zespołu numerów. Oczywiście nie zmieniło się podejście do stosowania elektroniki i jak zawsze jestem przeciwnikiem jej używania na płytach metalowych tak w In Flames jest ona użyta według mnie odpowiednio. Nie zmienił się także sposób śpiewania Andersa więc jeśli ktoś zdzierżył jego wokale na poprzedniej płycie to da radę i teraz. W przeciwnym wypadku odradzam słuchanie, po chuj się denerwować. Słuchając udało mi się wychwycić kilka chwytliwych refrenów jak w tytułowym, "Deliver Us", "Where Dead Ships Dwell" czy "Fear Is The Weakness". Jeśli chodzi o "The Attic", to jest to utwór dość nietypowy jak na In Flames. Składa się z delikatnie przesterowanej gitarki, elektroniki i wokalu Andersa. Teoretycznie mógłby mi się on nie spodobać, ale uważam, że choć niepotrzebny, to jako przerywnik się sprawdza. Nie sprawdza się za to pełniący podobną funkcję śmieć "Jester's Door". W "Ropes" za to strasznie podoba mi się główny riff, a "A New Dawn" to idealny przykład tego o czym pisałem wcześniej czyli tych prób urozmaicenia utworów. Klasyczny aż do bólu utwór w połowie zmienia klimat poprzez wejście akustyka, pojawiają się także orkiestracje. Płytę zamyka kolejny nietypowy utwór, kojarzący się mi nie wiedzieć czemu klimatem z... Whitesnake, choć są to BARDZO odległe skojarzenia. Mowa o "Liberation". Jak się okazało, nie taki diabeł straszny. Brawa dla Szwedów za odwagę i wplecenie kilku nowych motywów, ciekawe są także solówki. Do klasyków startu jednak nie ma i jest to najsłabsza ich płyta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz