sobota, 17 listopada 2018

Kvelertak - Kvelertak (2010)



Gdy tylko ukazała się debiutancka płyta tego zespołu wywołała niemałą sensację w świecie muzycznym.
Dla jednych asłuchalne gówno, dla pozostałych fenomenalne połączenie rzeczy z pozoru nie bardzo do siebie pasujących.
Mieszać gatunki w ten sposób jaki robi to Kvelertak po prostu trzeba umieć.
Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że chłopy czują rock and rolla i wiedzą na czym to wszystko polega.
Nie jest to absolutnie toporne i laickie próbowanie grania heavy metalu przez zakutogłowych black metalowców, które jak się niejednokrotnie przekonaliśmy brzmi słabo.
Słuchając muzyki Kvelertak mamy wrażenie, że goście są obyci z różnymi gatunkami muzycznymi
i takowe potrafią z polotem zagrać. Kiedy trzeba solidnie pojechać jakimś piłowanym riffem z blastami wychodzi to równie naturalnie
i profesjonalnie jak, gdy trzeba zagrać jakiś klasyczny riff, sięgający korzeniami do lat 70-tych i nie zabrzmieć przy tym niczym ktoś, kto ma pierwszy raz gitarę w ręku.
Muzyka grana przez tych wyluzowanych norweskich muzykantów, to jeden wielki tygiel stylistyczny, który w duuużym uproszczeniu można by nazwać black and rollem,
a w szerszym rozłożeniu mieszanką punk rocka, heavy metalu, indie i hard rocka z różnych okresów na solidnym black metalowym postumencie.
Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że płyta leci od początku do końca i nie chce wyhamować!
Nie ma tutaj miejsca na nudę, nóżka chodzi cały czas wytupując rytm a w niektórych momentach
ma się ochotę wszystkim pierdolnąć i zwyczajnie poskakać.
Wspomniane motywy z różnych nawet nie tyle podgatunków co gatunków muzycznych łączą się ze sobą w naturalny i swobodny sposób.
Absolutnie nic mi się tutaj z niczym nie gryzie, wszystko jest na swoim miejscu.
Już otwierający płytę "Ulvetid", będący swoistą wizytówką zespołu, pokazuje z czym będziemy mieć do czynienia. To taki Kvelertak w pigułce.
Tak na prawdę nie potrafię tutaj wskazać jakiegoś zapychacza, bo wszystkie kawałki trzymają równy poziom i z tego samego powodu ciężko jest mi wskazać ulubiony utwór.
W każdym znajdziemy coś ciekawego, obojętnie czy to refren, czy jakiś killerski lub nośny riff.
Przykładowo w takim "Offernatt", mamy w zwrotce typowo kroczący heavy metalowy riff, który jest przeplatany punkowymi wstawkami na power chordach.
W środku "Sultans of Satan" (który nawiasem mówiąc jawnie nawiązuje tytułem
do szlagieru Dire Straits) raczą nas zmetalizowaną wariacją na temat "Purple Haze" Hendrixa a zaraz potem ni z gruchy ni z pietruchy wyskakuje riff, którego nie powstydziliby się KISS.
Tak z grubsza to wygląda.
Jeśli chodzi o brzmienie, to nie jest to absolutnie garażowa łupanina, całość jest bardzo dobrze wyprodukowana i zaaranżowana.
Wszystkie zagrywki gitarowe brzmią tak jak zabrzmieć powinny, rockowe riffy brzmią bardzo naturalnie.
Co do samej sekcji, to bas jest nieco schowany ale tragedii nie ma, po prostu Marvin Nygaard gra
to co zagrać powinien i nie wychyla się.
Za to perkusja brzmi fenomenalnie i duża w tym zasługa posiadającego świetny feeling Kjetila Gjermundroda.
Ze słabym perkusistą ta muzyka, podobnie jak muzyka szwedzkiego Black Trip (choć to odległe tematy) spoooro by straciła na wartości.
Wokal jest rozwrzeszczany, jakby gościa ze skóry obdzierali w tym negatywnym niestety sensie,
ale jest to do przełknięcia.
Czasem pojawiają się jakieś gang vocale lub męskie chóry (kojarzące się raczej z wikingami niż
z chórem kastratów).
Polecam ten materiał ludziom posiadającym szersze horyzonty muzyczne,
podchodzących do tego tematu na luzie.
Świetna muzyka na rower czy deskę, daje niesamowitego kopa!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz